Angkor to starożytne miasto Khmerów znajdujące się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. W ostatnich latach odwiedzane przez około 2 miliony obcokrajowców rocznie, czyli inaczej mówiąc dzikie tłumy. Według internetowych źródeł, przychody z turystyki związanej z tym miejscem to około 15 % produktu krajowego brutto Kambodży. Trudno więc liczyć na to, że znajdziemy się w jakimś zapomnianym przez ludzi i bogów miejscu, w którym będziemy praktycznie sami. Mimo wszystko da się pobyt tam dość łatwo przeżyć i zorganizować nie przepychając się łokciami w tłumie turystów. Trzeba tylko robić coś zupełnie odwrotnego niż robią wszyscy i mamy zapewniony względny spokój. Więc jeśli wszystkie przewodniki i źródła radzą, że koniecznie trzeba zobaczyć wschód słońca przy Angkor Wat, trzeba wybrać się tam po południu. Albo zacząć odwiedzanie świątyń w odwrotnej do wszystkich innych ludzi kolejności i może się tak zdarzyć, że w niektórych będziemy całkiem sami. Raz tylko i to przypadkiem trafiamy na mainstreamową atrakcję: o zachodzie słońca jesteśmy tam gdzie trzeba zobaczyć zachód słońca. I musimy czekać w sporej kolejce żeby zejść i wejść po schodach na kamienną piramidę bo nie da się tego zrobić w normalnym tempie. Na górze czujemy się jak w środku wycieczki fakultatywnej i w silnych oparach absurdu. Są prawie wszystkie narody świata. Wszyscy robią zdjęcia jak szaleni do punktów z których można je zrobić ustawiają się kolejki. Jest głośno jak w ulu i tłoczno jak w pociągu do Kołobrzegu w środku wakacji w złotych latach pkp.
Na ile dni najlepiej kupić bilet wstępu? Sprawa mocno indywidualna. Niektórzy znudzą się po dniu, dla innych tydzień to za mało. Mam takie tempo, że cały pierwszy dzień w zasadzie upłynął mi na tym by w spokoju obejrzeć sobie Angkor Wat. Bilet trzydniowy wystarczył by w miarę pobieżnie obejrzeć tylko najbliżej położone świątynie dostępne rowerem, bez dalszych wycieczek na przykład do Banteay Srey. Po tych trzech dniach w sumie wyjeżdżałam stamtąd z poczuciem niedosytu i ze świadomością, że obejrzałam tylko bardzo niewielki ułamek pozostałości khmerskiego imperium. Dlatego odleglejsze od Siem Reap świątynie zostały przeniesione na bliżej nieokreślony czas przyszły. Całość jest na tyle fascynująca, że będę chciała kiedyś tam wrócić. Poza tym chciałabym zobaczyć też jakieś inne miejsca Kambodży, bo widziałam tylko jedno i to najbogatsze a zarazem najbardziej „uprzemysłowione” turystycznie.
Czym najlepiej się tam wybrać? Z racji mojego nieraz może przesadnego zamiłowania do indywidualizmu oraz braku zamiłowania do taksówek i tuk tuków zdecydowanie polecam rower, dla osób które w Polsce jeżdżą rowerem w porze ciepłej od czasu do czasu nie powinno być to to żadne wyzwanie. Odległość od Siem Reap do świątyń to mniej niż 10 kilometrów, jest płasko oraz droga jest w miarę zacieniona. Na rowerze jest przyjemnie chłodno. Można wszędzie go przypiąć i zostawić – jako że pożyczone przez nas rowery nie wyglądały jak milion dolarów, toteż niespecjalnie się o nie baliśmy. Natomiast lepiej nie wkładać toreb ani plecaków do rowerowego koszyczka, tylko zapiąć go, przełożyć przez kierownicę albo najlepiej wziąć na plecy, bo wyrywanie ich to ponoć popularny sport. Oczywiście do świątyń położonych dalej trzeba mieć albo porządny nie zdezelowany rower, albo wynająć jakiś transport spalinowy, ale do tych położonych w obrębie Angkor Thom i niedalekich okolicach rower typu miejskiego moim zdaniem absolutnie wystarczy.
Zdecydowanie warto odwiedzić Angkor i mimo wszystko nie ma co się zrażać że jest to tak niezwykle popularne miejsce. Robi na prawdę niezapomniane wrażenie. Nie da się go z niczym porównać. Całe miasto jest na tyle dużych rozmiarów że jeśli się odrobinę postaramy to nie będziemy oglądać go w tłumie turystów. Za to na pewno nie unikniemy tłumów sprzedawców i żebraków, nieważne czy pójdziemy do Angkor pieszo, czy pojedziemy rowerem, skuterem, tuk tukiem, samochodem czy autokarem. Setki osób będą próbowały sprzedać nam pamiątki i jedzenie, a inne coś od nas wyżebrać i nie ma co ukrywać że jest to nieco męczące. Kambodża to jednak kraj rozwijający się i jeden z najbiedniejszych w Azji, więc prawdopodobnie musi tu tak być jeszcze przez jakiś czas. Przypuszczam, że wystarczy jak sprzedadzą jedną rzecz dziennie i mają niezły jak na lokalne warunki zarobek, bo ceny ich produktów są bardzo mocno zawyżone, dlatego jest ich aż tylu. Są strasznie natarczywi, próbując wymusić kupno czegokolwiek, proszą i powtarzają w kółko i jest to skuteczne – wielu ludzi na odczepnego coś kupuje. Chociaż na niewiele się to zdaje bo natychmiast podbiega do niego dwa razy tyle sprzedawców i są jeszcze bardziej natarczywi. Oglądałam takie scenki wielokrotnie. Wkurzanie się na to nic nam nie pomoże już lepiej obracać to w żart. Sytuacja jest tak absurdalna, że „sprzedawcy wszystkiego” czasem śmieją się z nami. Jedzenie i wodę lepiej zabrać z Siem Reap, bo nie wydaje mi się że to dobry pomysł by korzystać ze straganów w pobliżu świątyń (tych stacjonarnych i tych mobilnych) bo wyglądają jakby absolutnie nikt tego nie kontrolował. Jest to wyjątkowo fatalne miejsce żeby coś jeść. Raz odważyłam się w jednym z nich kupić wodę bo skończyła się nam bardzo wcześnie, ale na szczęście była oryginalnie zabutelkowana chociaż niekoniecznie na taką wyglądała i mieliśmy dylemat czy lepiej ją pić czy paść z gorąca za to bez ameb i innych ciekawych drobnoustrojów, ale okazała się być jednak wodą ze sklepu.
Pierwszą świątynią jaką oglądamy jest Angkor Wat. Nie wiem czy ktokolwiek będzie w stanie zrozumieć o co w niej chodzi bez zobaczenia jej na własne oczy. Było to przedsięwzięcie na niezwykłą wprost skalę. Setki metrów unikalnych płaskorzeźb, niesamowicie przemyślana i misterna konstrukcja, może nawet jedno z największych ludzkich osiągnięć w dziedzinie architektury w ogóle? Liczbą jaka często powtarza się w konstrukcji świątyni jest 12 (prasatów, klatek schodowych, wejść) a główną zasadą jej konstrukcji jest bezwzględnie stosowana zasada stereometrii, gdzie każdy trzech kolejnych poziomów świątyni jest dokładnie o połowę mniejszy i połowę wyższy, dlatego poszczególne części budynku nie zasłaniają się i dają wrażenie doskonałej piramidy. W Kambodży znana jest legenda mówiąca o udziale boskiego architekta Wiszkawarmana w powstawaniu świątyni, która miała zostać wybudowana na pocieszenie dla syna boga Indry i khmerskiej księżniczki, który po osiągnięciu dorosłości został przez swego ojca wzięty do nieba. Inni bogowie odrzucili go jednak ze względu na zapach człowieka i nie pozwolili ze sobą zamieszkać. Według drugiej wersji legendy Ket Malea albo Ketumala – wspomniany wcześniej syn Indry został zapytany o wybranie niebiańskiego budynku w którym chciałby mieszkać na ziemi, i nie śmiejąc prosić o nic lepszego, poprosił o stajnię dla wołów. Angkor Wat nazywany jest więc stajnią niebiańskich wołów. Niezwykle rzadko kupuję książki o odwiedzonych zabytkach. W tym przypadku po powrocie kupiłam aż dwie by wszystko jeszcze raz w miarę dokładnie prześledzić.
Nie wiem jak to wygląda podczas słynnego wschodu słońca, ale im bardziej po południu tym ludzi mniej, pod koniec jesteśmy niemal sami i się tym napawamy. Jesteśmy tam w weekend i pewnie dlatego Angkor Wat odwiedza też sporo lokalnych turystów z Kambodży, którzy podchodzą, zagadują czasami robią z nami zdjęcia bo my też jesteśmy atrakcją a nie tylko Angkor Wat, a szczytem atrakcji jest zdjęcie z Europejczykami na tle Angkor. W Tajlandii byłoby to nie do pomyślenia, tutaj czujemy się bardziej swojsko jak w Chinach. Oczywiście to ta najbogatsza część społeczeństwa, którą stać na to żeby gdziekolwiek pojechać. Do dalej położonych świątyń raczej już nie zaglądają. Są całkiem wesołym narodem, często długo i głośno się śmieją. Zagadują i żartują.