Po poprzednich doświadczeniach w Bangkoku wiedzieliśmy, że tym razem na pewno nie zamieszkamy w części miasta najsilniej opanowanej przez masowy ruch turystyczny czyli w okolicach słynnej ulicy Khaosan Road. Po pierwsze z powodu braku dostępu do szybkiego publicznego transportu no i z powodu mocno imprezowego podejścia większości ludzi którzy się tam zatrzymują. Planowaliśmy się tam wybrać, żeby zobaczyć czy przez się przez ostatnie lata coś się zmieniło, ale tym razem do mieszkania wybraliśmy peryferie dzielnicy chińskiej łączące się z obrzeżami dzielnicy pakistańskiej. Dzięki temu w zależności od ochoty mogliśmy albo chodzić na pakistańskie curry, albo uczestniczyć w jedzeniowym szaleństwie na Yaowaratt, a czasem także (z różnym skutkiem) zjeść coś tajskiego. Mieliśmy też w miarę niedaleko do dzielnicy hindusko-sikhijskiej. Miejsce naszego noclegu było dobrze skomunikowane z resztą miasta za sprawą stacji metra i promów na rzece Chao Praya. W dodatku na dworzec kolejowy można było bez problemu dojść piechotą, bo odległość wynosiła około połowy dystansu między dwoma przystankami metra. Budżetowych noclegów w tym miejscu było kilka, prowadzonych zarówno przez Pakistańczyków (albo Bengalczyków) w których zatrzymywali się głównie muzułmanie jak i przez Chińczyków. Ostatecznie wybraliśmy hotel prowadzony przez Chińczyków mający tę ogromną zaletę, że o północy rodzina prowadząca hotel szła spać i zamykała bramę wejściową. Ogólnie nie lubię gdy ogranicza się moją wolność, a dotarcie na północ do hotelu w warunkach takich jak w Bangkoku gdzie życie toczy się prawie przez całą dobę może być czasami dość trudne. Jednak dzięki temu w hotelu nie zatrzymują się ludzie, który przez większą część doby pozostają pod wpływem rozmaitego rodzaju środków odurzających. Sporo turystów odwiedza miasto właśnie w takim celu. Dzięki podejściu właścicieli ten rodzaj turystyki nie rozprzestrzenia się na kolejną dzielnicę. W naszym hotelu nikt nie nagabuje gości i nie wciska im wycieczki na Water Market czy innych punktów turystycznego programu do odhaczenia, bowiem żaden lokalny tour operator nie jeździ z tak niepopularnego miejsca. Czujemy się tam jakbyśmy mieszkali w każdym innym dużym azjatyckim mieście, w dodatku mieści się on w spokojnej bocznej uliczce gdzie nie jeżdżą żadne pojazdy i jest jak na Bangkok względnie cicho. Dzięki temu jeśli tylko nasze drogi nie krzyżują się z trasami do najpopularniejszych zabytków możemy poczuć się jak wszędzie indziej w Azji. Taki Bangkok jest jeszcze całkiem znośny. Oczywiście nadal uważam że pod względem chaotyczności i bezładu daleko mu do innych azjatyckich metropolii i nie zmieni tego nawet kilka nowoczesnych dzielnic. Mało przyjemne wrażenie robi również niedostatek zieleni miejskiej. Tym razem podczas kilkudniowego pobytu zwiedziliśmy jak prawdziwi turyści tylko dwa miejsca. Całą resztę czasu spędziliśmy na włóczeniu się głównie po bardzo ciekawych bazarach. Byliśmy wiele razy na bazarze w chińskiej dzielnicy Yaowaratt a także na słynnym sobotnio-niedzielnym Chatuchak Market.
Khaosan Road
Jeśli ktoś zdecydowanie nie przepada za backpackersko-turystyczną magmą, wybierając miejsce do mieszkania w Bangkoku w żadnym wypadku nie powinien słuchać tego co radzą mu najpopularniejsze anglojęzyczne przewodniki. Koncentracja ruchu turystycznego w okolicach Khaosanu jest tak absurdalnie duża, że dla własnego bezpieczeństwa i dobrego samopoczucia lepiej za długo w takim miejscu nie przybywać. Ta dzielnica Bangkoku to prawdziwe turystyczne getto (w sumie chyba pierwsze i ostatnie w jakim byłam), nie ostało się tam chyba absolutnie nic, żadne miejsce ani usługa, która byłaby skierowana do lokalnych ludzi a nie do turystów. Nie ma tam oprócz turystyki żadnego lokalnego życia. Tyle ludzi imprezujących w jednym miejscu musi generować problemy. Statystycznie rzecz ujmując podczas kilku dni pobytu z pewnością wiele razy będziemy mieć możliwość padnięcia ofiarą kradzieży, oszustwa, lub innego typowego dla miejsc turystycznych przekrętu. Niemniej jednak ta dzielnica to absolutne “must see” jeśli jeszcze w podobnym miejscu nie byliśmy, żeby zobaczyć wpływ masowej turystyki na miasto i uświadomić sobie że do tego co tam zobaczymy również się przyczyniamy, (nawet jeśli pośrednio).
Wat Ratchanatdaram
Świątynia znajduje się blisko turystycznej dzielnicy nieopodal Democracy Monument. Uwielbiam znajdujący się obok niej targ buddyjskich dewocjonaliów, na którym figury świętych dekoruje się przy użyciu pistoletów klejowych i obkleja plastikowymi diamentami. Wracałam tam kilka razy podczas pobytu w Bangkoku w 2011 roku, żeby popatrzeć na te cuda, ale nie robiłam zdjęć. Tym razem wyciągnęłam aparat. Nikt nie miał nic przeciwko. Można tam kupić głównie współczesne masowo wytwarzane elementy wyposażenia przydomowych kapliczek i domków duchów. Rozmiarowo przekrój jest pełen: od figur kilkumetrowych do wyposażania świątyń, po rozmaite amulety, buddyjskie medaliki, czy metalowe figurki rozmiarów iście mikroskopijnych stawiane masowo przy starych banyanowcach, które mają status drzew świętych. Nikt nie mówi po angielsku, co oczywiście zupełnie nam nie przeszkadza, bo znaczy jedynie że zagraniczni turyści nie przychodzą tutaj bardzo często.
Yaowaratt
Mieszkanie w pobliżu chińskiej dzielnicy to wybór na prawdę świetny, zwłaszcza jeśli planuje się kupowanie licznych chińskich dóbr. Można się tam zaopatrzyć w dobre herbaty, większość ziół wykorzystywanych w chińskiej medycynie, przyprawy, artykuły papiernicze, rękodzieło, ubrania, zabawki, złoto – jednym słowem wszystko. Są to dobra zarówno nowe jak i używane, oryginalne jak i będące bardzo kiepskimi podróbami. W dzielnicy oprócz nie kończących się sklepów i bazarów, można także zjeść najdziwniejsze rzeczy w Tajlandii, a także jak na turystę przystało odwiedzić kilka świątyń i innych zabytków. Znajduje się tutaj na przykład największy złoty budda na świecie. Figura jest ponoć w całości wykonana ze złota i waży 5 ton. Pochodzi prawdopodobnie z wieku XIII i została wykonana w stylu Sukhotai. Miejsce niestety nie posiada żadnej atmosfery, czego można się spodziewać jeszcze przed wejściem do niej, widząc wielką ilość zaparkowanych autokarów. Przez świątynię cały czas przetacza się tłum ludzi. Bilety wstępu kosztują absurdalne pieniądze i wszyscy starają się jak najwięcej na nas zarobić. Przez chwilę czujemy się jakby żywcem przeniesieni do roku 2011, kiedy to byliśmy w Tajlandii po raz pierwszy i odwiedzaliśmy w większości “znane miejsca”, co okazało się dość kiepskim rozwiązaniem. W okolicach świątyni czeka kilkunastu Tajów bez zajęcia usiłujących rozpocząć jakąś niewinną gadkę z turystami, która skończyć się może w sklepie z mocno nieprawdziwymi zegarkami albo biżuterią, lub innymi przygodami w którymi z pewnością nie chcemy brać udziału.
Po drodze trafiamy do kolejnej buddyjskiej świątyni Wat Chakrawat zamieszkałej przez święte krokodyle. Kto by przypuszczał, że w samym środku ruchliwego miasta w jednej ze świątyń można spotkać żywe krokodyle. Jednak sposób ich przetrzymywania jak zwykle w Azji pozostawiał wiele do życzenia. Nie wiem czy mikroskopijnych rozmiarów betonowa sadzawka umożliwia normalną egzystencję tak dużemu zwierzęciu, w dodatku Tajowie wrzucają do sadzawki plastikowe opakowania, które zwierzę je.
Świątynie w chińskiej dzielnicy przeważnie nie są jednak wielkimi kompleksami opanowanymi przez autokary z turystami, tylko małymi prowincjonalnymi miejscami dla okolicznych mieszkańców. Chodząc na wieczorne jedzenie mijaliśmy na przykład raz po raz przepiękną chińską świątynię poświęconą buddyjskiej bogini miłosierdzia Guanyin będącej jedną z inkarnacji Awalokiteśwary. Wieczorem starsze kobiety gromadziły się w świątyni żeby śpiewać mantry dla bogini. Przypominało to do złudzenia swoją atmosferą śpiewanie przez starsze kobiety koronek na wsiach w Polsce, co jeszcze przejeżdżając przez niektóre miejscowości można czasem zobaczyć.
Silom
Często bywaliśmy też w okolicach Silom road gdzie można popatrzeć na wielopoziomowe betonowe miasto niemal całkowicie pozbawione zieleni i nie kończącą się rzekę ludzi na zakupach. Zakupy zrobimy tu zarówno w wielopiętrowych klimatyzowanych centrach handlowych z największymi światowymi markami w cenach mocno zawyżonych, jak i zaopatrzymy się w najtańsze podróbki tychże marek na najniższym poziomie ulicy obok przejeżdżających samochodów, gdzie całą dobę rozstawiają się sprzedawcy najtańszych ubrań. Panuje demokracja i w zależności od zasobności portfela każdy znajdzie coś dla siebie i może czuć się częścią tego skomplikowanego organizmu. Na uwagę zasługują egzystujące między galeriami handlowymi małe buddyjskie świątynie i kapliczki. Znaczna ich ilość znajduje się w pobliżu słynnego hotelu Erawan, którego budowę w latach pięćdziesiątych XX wieku co chwilę przerywały różne wypadki w których ginęli ludzie. W końcu w roku 1956, religijne autorytety zdecydowały by w tym miejscu wybudować świątynię, ponieważ wypadki spowodowane są błędnym wyborem daty rozpoczęcia budowy która jest szczególnie niefortunna. Po wybudowaniu świątyni tragiczna seria wypadków skończyła się. Opisuje to Tiziano Terzani w książce “Powiedział mi wróżbita”.
Tym razem prawie zupełnie odpuściliśmy sobie rolę turystów w Bangkoku i włóczyliśmy się po mieście zdając się głównie na przypadek. Dzięki temu odwiedziliśmy kilka bardzo ciekawych nocnych bazarów dla azjatyckich wielbicieli i znawców vintage, centra handlowe dla wielbicieli azjatyckiej elektroniki (głównie tej mocno nieoryginalnej), gdzie przy wejściu dostaje się do ręki mapę by móc jakoś wyjść z plątaniny stoisk. Zjedliśmy kilka bardzo dziwnych posiłków, poznaliśmy zupełnie nowe dzielnice i zaułki miasta. Traktowaliśmy Bangkok głównie tranzytowo i zakupowo. Jeśli chce się kupić kilka kilogramów chińskich ziół, trudno skupić się na czymkolwiek innym. Być może następnym razem uda nam się znaleźć w nim jakieś ciekawe bardziej historyczne a jednocześnie mało komercyjne miejsca. Tym razem zupełnie się nie wysilaliśmy, jednak w porównaniu do poprzedniej “masowo turystycznej traumy” spędziliśmy czas nieporównywalnie lepiej.