Po powrocie z Langtangu spędziliśmy dwa dni w centrum Katmandu i stwierdziliśmy, że dłużej w tak zanieczyszczonym miejscu chyba nie wytrzymamy, a do powrotnego lotu do Polski został prawie tydzień. Szybko odbębniliśmy zakupy, które można załatwić tylko na Thamelu i przeprowadziliśmy się do Bodnath – dzielnicy buddyjskich klasztorów zamieszkałej głównie przez mniejszość tybetańską. Wcześniej się tam wybraliśmy i zbadaliśmy ją nieco pod kątem noclegów, można jednak jechać tam w ciemno, bo jak przystało na jedno z najważniejszych buddyjskich miejsc pielgrzymkowych w kraju, jeśli właśnie nie odbywa się tam jakieś święto, to o sensowny nocleg w nim nietrudno. W centrum Katmandu mamy dwie mieszkaniowe opcje. Obojętnie jaki hotel wybierzemy to albo mieszkamy “od strony ulicy” i wtedy większą część doby pod naszymi oknami jeżdżą i smrodzą motocykle, a przez resztę czasu walczą z sobą o terytorium uliczne psy (pokój prawie zawsze jest mocno przewiewny, ma pojedyncze szyby w archaicznych nieszczelnych oknach i dodatkowo rzeźbione otwory w ścianach). Czasem może się też okazać, że zupełnie w pobliżu jest jakaś knajpa dla turystów, która uaktywnia się o przedziwnych godzinach i już w ogóle nie da się zmrużyć oka bo pomieszczenia wcale nie izolują nas dźwiękowo od tego co się dzieje na ulicy. Drugą opcją jest pokój “od podwórka” wprawdzie znacznie cichszy ale zawsze bez dostatecznej ilości słońca i światła, ponieważ budynki stawia się niemal jeden na drugim. Pokoje często są zawilgocone i delikatnie mówiąc niezbyt przyjemnie w nich pachnie za sprawą zasiedlenia podwórka przez liczne koty, szczury, gołębie i gromadzenia na nim różnorakich sprzętów, czasem nawet całej kuchni albo pralni. Chodzenie po ulicach Katmandu jest na tyle hardcorowe, że czasem przydało by się odpocząć w sensownych warunkach, by nabrać sił na kolejny dzień tego ekstremalnego sportu.
Jeśli porównać Thamel do innej turystycznej dzielnicy czyli Khaosan Road w Bangkoku, to jest on o wiele przyjemniejszym miejscem i raczej nic nie wskazuje na to by szybko zrobiło się tam aż tak koszmarnie. Do Nepalu przyjeżdżają bowiem trochę inni ludzie. Kraj jest trudniej dostępny i samo dotarcie tu wymaga znoszenia większych niewygód, dlatego nie jest odwiedzany tak tłumnie jak Bangkok. Również mentalność Nepalczyków jest zdecydowanie inna niż Tajów, dlatego mimo wszystko poziom turystycznej makdonaldyzacji jest trochę niższy. Jeśli jednak chcemy tam odpocząć od miejskiego zgiełku to jest to wybitnie złe miejsce.
Za te same a często nawet niższe pieniądze w dzielnicy Bodnath zamieszkamy w hotelu otoczonym z trzech stron buddyjskimi klasztorami, które codziennie o świcie budzą nas dźwiękami trąb. Mamy ogromnych rozmiarów ogród z wysokimi drzewami, a od zgiełku ulicy jesteśmy oddzieleni wysoką bramą. Czujemy się jak w jakimś sanatorium. Wprawdzie zazwyczaj chętnych na zamieszkanie jest więcej niż pokoi i mieliśmy szczęście, że akurat tego dnia zwolniło się kilka. Mieszkają tam ludzie spędzający w mieście dłuższy okres czasu. Zagraniczno-nepalskie pary mieszane, oraz adepci licznych odbywających się w okolicy zajęć jogi i medytacji. Co rano większość mieszkańców wykorzystuje hotelowy ogród albo rozległy płaski dach wykonując na nim asany. W nocy jest idealnie cicho i zamiast motorów i psów słychać ćwierkające ptaki. Mieszkając tu można nieśpiesznie pokręcić się po licznych buddyjskich klasztorach, których jest w dzielnicy kilkadziesiąt, a także odwiedzić leżącą w pobliżu hinduistyczną świątynię Pasupatinath. Z głodu także tutaj nie umrzemy. Dookoła stupy mieści się ogromna ilość restauracji. Ja jednak lubię chodzić w kółko do tych samych miejsc, więc na przemian odwiedzałam kultowy lokal Double Dorjee i leżącą niespełna 50 metrów dalej restaurację i piekarnię Nir’s Toast Bakery & Restaurant. Dochód z prowadzenia tej ostatniej przeznaczony był na poprawę życia społeczności wsi położonej w Himalajach oraz szkół z jej okolicy. Młodzi mieszkańcy prowincji odbywają w restauracji praktyki w dziedzinie gastronomii, ucząc się przynoszącego dochód zawodu. Jakieś 500 metrów od stupy idąc wzdłuż zadymionej i okropnej ulicy Boudnath Main Road, znajduje się też całkiem nieźle zaopatrzony samoobsługowy supermarket. Jedyną irytującą rzeczą w dzielnicy są żebracy, których tysiące kręci się dookoła świętego miejsca. Najbardziej chyba tragicznym tego przykładem są “matki” trzymające w rękach odurzone dzieci i “zbierające na mleko” dla nich. Przychodzą zawsze w tych samych godzinach i działają w grupie. Każda z nich trzyma nieprzytomne dziecko. Agresywnie domagają się pieniędzy. Rozmawialiśmy też z jednym Nepalczykiem na temat innej mocno ciemnoskórej grupy żebraków i dowiedzieliśmy się, że są to przedstawiciele jednego z plemion, które zamieszkuje północne Indie. Z powodu braku perspektyw do życia u siebie przyjechali do stolicy Nepalu żeby żyć z żebractwa. Obywatele Indii mogą łatwo dostać się do Nepalu przedstawiając jakikolwiek dokument tożsamości, nikt nie wymaga od nich paszportu, ani nie kontroluje przepływu ludzi. Kto by pomyślał, że oprócz Nepalczyków także Indusi pogarszają i tak już tragiczną sytuację demograficzną miasta. Święte tłumnie odwiedzane miejsca sprawiają, że szczególnie widoczne są w nich problemy społeczne z jakimi ten kraj musi sobie radzić. Mimo wszystko nawet chodząc po Boudnath późno w nocy jest spokojnie i bezpiecznie no i znacznie trudniej zostać tu przejechanym na ulicy przez pędzący motocykl.
Klasztor Kopan
Mieszkając w Bodnath odwiedziliśmy też dwa razy klasztor Kopan. Chcieliśmy dowiedzieć się nieco więcej, niż to co można przeczytać w internecie na temat odbywających się tam kursów medytacji i obejrzeć warunki pobytu w klasztorze. Na ogromną uwagę zasługuje też miejscowa księgarnia. Są w niej książki nieprzypadkowe, poświęcone duchowości, religiom świata i filozofii. Ceny są bardzo rozsądne, mają służyć minimalnemu zarobkowi ale głównie rozprzestrzenianiu wiedzy o buddyzmie i duchowości. No cóż, warunki pobytu specjalnie mnie nie powaliły bo nie są szczególnie komfortowe, o ciepłej wodzie na przykład możemy raczej zapomnieć, bo jest ogrzewana wyłącznie energią słoneczną i zazwyczaj ponoć jej nie ma (tak mówili mieszkający tam ludzie). Z drugiej jednak strony takie warunki sprawiają, że na kursy zapisują się ludzie zmotywowani by faktycznie się czegoś dowiedzieć i nie odstrasza ich nawet brak komfortu. Przynajmniej miejscowa wegetariańska restauracja wygląda całkiem nieźle i robi dobre jedzenie. Podczas posiłku rozmawialiśmy na przykład z pochodzącą z Australii buddyjską zakonnicą, która przyjechała do Kopanu pogłębiać swoją wiedzę na pół roku. Narzekała na monotonne klasztorne jedzenie i była zmuszona posilać się w płatnej restauracji dla gości z zewnątrz. Klasztor stał się znaną na świecie instytucją w dziedzinie kursów wprowadzenia do buddyzmu i buddyjskiej medytacji (w tradycji buddyzmu tybetańskiego). Jest to na prawdę niezła opcja. Uczenie się danej dziedziny bezpośrednio u źródeł gwarantuje brak przekłamań. Prowadzone tutaj kursy mają charakter niekomercyjny. Możemy być pewni, że nie mamy do czynienia z jakąś dziwną organizacją jak może się to zdarzyć w przypadku różnych europejskich szkół i odłamów buddyzmu przyciągających różnych dziwnych ludzi i czasem sprawiających nieco “sekciarskie” wrażenie. Zawsze im dalej od źródła tym więcej dziwnych naleciałości. Kopan to znana buddyjska instytucja. Dzielnica wydaje się być idealnym miejscem do zapoznania się z tybetańskim buddyzmem, bo nawet jeśli nie będzie pasował nam termin w klasztorze Kopan, podobne nauki oferują także inne znajdujące się w okolicy mniej znane klasztory. W dzielnicy odbywają się też najlepsze w Nepalu kursy jogi, ale nie miałam czasu ani możliwości by to sprawdzić, natomiast wielu mieszkańców naszego guest house’u się na nich uczyło.