To będzie post gigant. Co kupuję będąc w Turcji? Strasznie dużo rzeczy i mam pewien ważny powód. Zawsze przyjeżdżamy stamtąd będąc obładowanymi do granic możliwości, dlatego że turecki sposób obsługi klienta strasznie mi się podoba i samo kupowanie cieszy na równi z zakupionymi dobrami, może nawet bardziej. Na co dzień nienawidzę robienia zakupów, zwłaszcza odzieży czy artykułów wnętrzarsko-remontowych. Kupowanie w Turcji to coś zupełnie przeciwnego do krajów Europy Wschodniej (zwłaszcza tych bardziej na północy), gdzie sprzedawcy właściwie zawsze dość ostentacyjnie ignorują klientów, poczynając od tego, że nawet bardzo rzadko mówią im dzień dobry. Wyjątkiem są hipermarkety, dyskonty i inne sieciówki, jest to jednak podyktowane konkretnym scenariuszami obowiązującymi by zwiększyć sprzedaż. Wchodząc do przeciętnego niesieciowego sklepu, jeśli to my pierwsi powiemy sprzedawcy “dzień dobry”, można liczyć na to że łaskawie odpowie, nigdy jednak nie powie nam go pierwszy. Jakby przywitanie klienta było dla niego stratą na honorze. Na “dzień dobry” (jeśli w ogóle dojdzie ono do skutku) wymiana słów się kończy, nie mówiąc o uśmiechach, czy innych pozawerbalnych formach komunikacji. Czasem sprzedawca w sklepie odzieżowym, wypowie jakieś wymagane w jego sieci sklepów formułki w rodzaju “czy mogę w czymś pomóc?” jeśli dłużej niż kilka minut grzebiemy po wieszakach. W Turcji sprzedawcy za punkt honoru stawiają sobie obsłużenie klienta z największymi możliwymi honorami, nawet jeśli przyszedł tylko po bułki albo zapałki. Ich uprzejmość nie jest sztywna, nadęta i wymuszona. Do swojej pracy podchodzą z uśmiechem i na luzie, ale nikomu nie przepuszczą, więc nieraz od tego zachęcania można poczuć się nieco przemęczonym. Niemniej jednak nie mogę się doczekać kiedy znowu tam pojadę i będę kupować. Tak się stało, że już niemal od pierwszego kontaktu z wschodnim modelem handlu, zaaprobowałam go ogromnie i wręcz uznałam za jedyny słuszny i nie miałam problemów z przystosowaniem się do niego. Dlatego trochę mnie bawi nieufność ludzi, którzy po raz pierwszy albo drugi w życiu wpadli w ręce sprzedawców tureckich lub (co gorsza) indyjskich. Sprzedawcy bombardują ich swoim energetycznym uśmiechem, gestykulacją i słowotokiem, a oni nieśmiało podejrzewają, że być może nie są traktowani serio, że to jakaś farsa, dlatego przeważnie są ogromnie wycofani i skołowani. Zamiast tego mogliby się trochę potargować. To kolejna ogromna zaleta tureckich zakupów. Oczywiście kupowanie bez ustalonych cen sprawia, że na pewno wiele razy zdarzyło mi się przepłacić za jakiś towar, myślę że jednak warto było dla samej przyjemności jaką jest targowanie. Jak to jest w Turcji z tym targowaniem? Wydaje mi się że w większości przypadków targować się można a w zasadzie trzeba. Na przykład o ceny noclegów przy ich większej ilości, a nawet o bilety autobusowe na stambulskim Otogarze, zwłaszcza gdy do odjazdu autobusu jest mniej niż godzina. Oczywiście nie targujemy się o jedzenie. Za to o różne mniej lub bardziej potrzebne pamiątkowe gadżety w turystycznych miejscach wręcz do upadłego. Targujemy się tylko wtedy jeśli faktycznie chcemy coś kupić, bo inaczej zostanie to odebrane jako brak szacunku i sprzedawca słusznie się na nas wkurzy. W miejscach takich jak najbardziej oblegane stambulskie bazary, można chyba targować się o wszystko nawet o przyprawy czy inne wiktuały, jeśli kupujemy większe ilości a cen nie ma (ja wybieram mniej reprezentacyjne bazary na których kupują lokalni ludzie). Takie kupowanie wymaga zdecydowanie więcej czasu, niż zakupy w stylu zachodnim, ale bardzo poprawia humor. Zacznijmy więc od jedzenia.
Przyprawy
No cóż, nie powiem że są one w tym kraju tanie, w porównaniu chociażby z Malezją, czy już w ogóle z Nepalem albo jakimkolwiek innym krajem Azji Południowo-Wschodniej. Zdaję sobie jednak sprawę że dla sporej ilości osób pojechanie do Nepalu wydaje się być mało wykonalne i to Turcja jest ich jedyną możliwością “uzbrojenia się” w lepszej jakości przyprawy niż te sprzedawane przez polskich producentów. Dlatego nieszczególnie mam ochotę na kupowanie tutaj chociażby kuminu, wiedząc że nieco dalej na wschód mogę za bezcen zakupić od razu co najmniej półkilogramową paczkę. Jest jednak kilka przypraw typowych dla Bliskiego Wschodu, których nie kupimy w Azji Południowo-Wschodniej. Taką przyprawą jest sumak czyli suszone i zmielone owoce rośliny Rhus coriaria. Sumak jest przyprawą używaną często w szeroko pojmowanej kuchni arabskiej, jest też składnikiem słynnej przyprawy zatar. Ja używam go sporadycznie, bo nie jestem jego wielką fanką i nie mam pomysłu do czego oprócz różnego rodzaju sałatek, oraz baraniny albo jagnięciny można go używać. Niemniej jednak trzeba go tutaj wymienić, bo jest przyprawą bardzo lokalną.
Dla mnie dużo ważniejszym nabytkiem jest turecka ostra papryka zwana isot biber albo Urfa biber (biber to po turecku pieprz). Ponoć ten sposób obróbki chili wymyślono w Urfie i jest pochodzenia kurdyjskiego. Niestety nie miałam okazji widzieć na żywo w jaki sposób się to robi. Czytałam tylko, że robi się go ze średnio ostrych sporych rozmiarów papryk, które są w dzień suszone na słońcu a w nocy szczelnie przykrywane, co powoduje “pocenie się” papryki. W ten sposób papryka powoli suszy się, ciemnieje, nabiera ostrości i wzbogaca swój smak. Potem rozdrabnia się ją do postaci płatków. Podczas kilku pobytów w Turcji zdążyłam spróbować sporo isotów zarówno tych prawie czarnych jak i tych bardziej czerwonych i zawsze oprócz paprykowego smaku i zapachu, posiadał szerszy bukiet smakowy i zapachowy niż przeciętne chili. Pachniał i smakował bardzo świeżo i lekko cytrynowo, czasem z nutą lekko wędzoną, czasami jak suszone owoce, a nawet lekko czekoladowo. W zależności od sytuacji któraś z tych nut zdecydowanie dominowała pozostałe. Kupowałam go także w polskich sklepach internetowych, jednak nie udało mi się w nich do tej pory znaleźć isotu tak dobrego jak w Turcji. Tutaj znajdziemy go na każdym bazarze, to artykuł podstawowej potrzeby, sprzedawany w ogromnych worach z usypanymi szpiczastymi kopcami. Zazwyczaj szanujący się sklep posiada go kilkanaście rodzajów. Warto popróbować, porównać i kupić kilka. Im papryka droższa tym jej smak bogatszy o różne dodatkowe nuty. Tak czy inaczej ten rodzaj chili jest stosunkowo łagodny i można dodawać go całkiem sporo, dlatego ta przyprawa dość szybko się zużywa. Trzeba więc kupić jej słuszną ilość.
Kolejną mocno lokalną przyprawą którą uwielbiam jest czarnuszka. W Turcji bardzo dużo słonych pszennych wypieków jest nią posypywanych dodaje im to świeżości i sprawia, że tak bardzo nie zapychają. Uwielbiam zapach pieczywa posypanego tą przyprawą. Czarnuszka znakomicie nadaje się też do cięższych dań. Bardzo ciekawy jest też olej z jej nasion, który bez problemu kupimy w Polsce. Przyprawa polepszy smak wielu ciężkich dań zwłaszcza takich z baraniną i bakłażanem, nie należy tylko z nią przesadzić gdyż danie zawierające dużą jej ilość smakuje jakbyśmy jedli perfumy.
W Turcji produkuje się także szafran, ale na bazarach i w sklepach najłatwiej kupić fałszywkę. Czytając przed wyjazdem do Turcji o bardzo częstych przypadkach fałszowania szafranu, postanowiłam zamiast na bazarze zakupić go w Carrefourze. Był podejrzanie tani i oczywiście okazało się że produkt, który kupiłam pod nazwą szafran to płatki prawdopodobnie krokosza barwierskiego, niemniej jednak skoro kupiłam to w markecie, najprawdopodobniej i tak nie jest groźną pomyłką. Najgorsze jest to, że taki sam “szafran” widziałam na bazarach w Stambule w cenach o wiele wyższych.
Suszone owoce
Najsłynniejszym tureckim produktem tego typu są suszone morele. Turecką stolicą tych owoców jest Malatya, w której jeszcze nie zdążyłam być. Absolutnie genialne jest to, że w normalnych cenach możemy kupować suszone ale nie przesuszone ze starości morele w kolorze brązowym, nie konserwowane dwutlenkiem siarki. Są często używanym codziennym produktem i normalnie sprzedaje się je tutaj na targu a nie w sklepach ekologicznych pakowane w paczuszki po kilkanaście sztuk. U nas mimo że są znacznie droższe, to i tak nie tak dobre jak te w Turcji. Nadają się wspaniale do łączenia ich z mięsem zwłaszcza baraniną i jagnięciną. Oprócz moreli kupimy także lokalne przysmaki czyli suszone figi, oraz owoce morwy, a także rarytasy importowane nieco bardziej z południa – daktyle. Najwięcej daktyli w przeróżnych odmianach widziałam w stambulskiej dzielnicy Eyüp, miejscu licznych religijnych pielgrzymek, sprzedawane na straganach z muzułmańskimi artykułami religijnymi. Kilogram niektórych kosztował prawie fortunę. Daktyle są ważne zwłaszcza w miesiącu postu, gdyż to od nich powinno zaczynać się wieczorne spożywanie posiłków. Jakie to przykre, że dla nas daktyle to po prostu daktyle, tam są rozróżniane na poszczególne odmiany, przechowywane z pietyzmem, sprzedawane zawsze z pestką żeby za bardzo nie wyschły i nie straciły swojego smaku i jędrności. Po ramadanie zazwyczaj ceny daktyli mocno spadają. Do Polski trafiają zazwyczaj najmniej cenione owoce z Tunezji w dodatku jak są już przesuszone. Przynajmniej od jakiegoś czasu w przeciętnym sklepie da się także kupić te z pestką. Te bez pestek to już najtańsze daktylowe resztki, które nijak się mają do owoców kupowanych blisko kraju ich pochodzenia.
Słodycze
Głównymi rodzajami słodyczy są baklawy różnego typu, których jest tyle, że nie będę nawet próbować ich opisać, lokum albo lokma występująca chyba w jeszcze większej ilości odmian oraz chałwa sezamowa. No i przeróżnego rodzaju suche ciastka, często z pszenicy durum. W zasadzie wszystkie słodycze w tej części świata są tak upiornie słodkie że nie da się ich zjeść dużo. Z pewnością ma na to wpływ klimat, bo mniej słodkie w gorącu szybciej by się zepsuły, a tak to cukier je konserwuje. Do baklavy używa się dwu podstawowych składników: ciasta filo i słodkiego cukrowego syropu (w droższej wersji z dodatkiem miodu), którym zalewa się gotowe pocięte na kawałki porcje. Oczywiście kupując w Turcji baklavę dowiemy się że wymyślili ją Turcy, a w Grecji że jest ona dziełem Greków. Baklava zadziwia swoim skomplikowaniem, zrobienie jej wymaga sporej zręczności i nakładu pracy. Nie należy się więc dziwić że jej poszczególne odmiany nie są tanie. Sprzedaje się je na wagę i ceny za kilogram są przeważnie wysokie. Wizualnie słodycze te wyglądają dość lekko, ale gdy położy się je na wadze może się okazać że dwie porcje ważą 200-300 gramów. Niewielki wydawać by się mogło kilkuporcjowy kawałek może ważyć kilogram. Najlepiej kupić jedną kosteczkę (kwadracik, trójkącik) na jedną osobę, bo są tak upiornie słodkie, że i tak nie da się tego na raz dużo zjeść. Warto spożywać ją w pobliżu łazienki albo chociaż kranika z bieżącą wodą bo zarówno nasza twarz jak i ręce będą potem koszmarnie lepić się od syropu, nawet jeśli dostaniemy jakąś łyżeczkę. Baklawę najlepiej zjeść jak najszybciej, bo z pewnością zaraz coś sobie nią wypaprzemy albo zlepimy. Nie ma co marzyć o zakupieniu jej “na zapas” i wzięciu ze sobą, bo to produkt absolutnie nietransportowalny. Dlatego zdecydowanie skłaniam się ku drugim nieco mniej wymagającym tureckim słodyczom czyli lokmie, sprzedawanej często pod nazwą “turkish delight”. To różnego rodzaju galaretki z owocowej melasy (a te tańsze z syropu glukozowo-fruktozowego) z zatopionymi w niej orzechami, otoczone cukrem pudrem lub wiórkami kokosowymi. Składnikiem absolutnie niezbędnym jest też woda różana. Są też lokmy różane, ale składają się przeważnie z odrobiny wody różanej i różowego barwnika. Lokum ma tą podstawową zaletę że można je jeść rękami, jest suche i nie musi leżeć w lodówce. Dlatego bez problemu możemy zabrać sobie kilka opakowań. Największą zaletą tych słodyczy jest mnogość ich odmian. Każdy rodzaj baklawy i lokmy smakuje nieco inaczej, dlatego warto kupować różne odmiany w małych ilościach. Sporo z nich ma swoje własne nazwy, ale to już wyższy stopień tureckiego słodyczowego wtajemniczenia. Na koniec produkt najbardziej znany poza Turcją czyli chałwa. Najsłynniejszą firmą produkującą turecką chałwę jest Koska, istniejąca od 1907 roku, która posiada swój sklep firmowy, na przykład w Stambule, na Laleli. Możemy w nim kupić mnóstwo rodzajów tureckich słodyczy, produkują oni bowiem nie tylko chałwę. Ceny w nim są nieco zawyżone w porównaniu z bazarem, ale możemy przynajmniej rozejrzeć się na spokojnie w mniej tłocznej atmosferze. W Polsce da się kupić chałwę Koska w wielu miejscach, niestety z nieznanych przyczyn występuje głównie w bardzo małych opakowaniach. Jest to jedna z naprawdę nielicznych dostępnych w szerokim zakresie w Polsce chałw która nie zawiera syropu glukozowo-fruktozowego ani utwardzonych tłuszczy roślinnych. Niemniej jednak Koska to producent masowy i przy różnych bardziej niszowych produktach z Turcji, Bałkanów czy Libanu, chałwa tej firmy wypada blado. Podobnie jest z pastą tahin przez nich produkowaną, która to już zupełnie mi nie odpowiada, gdyż jej smak mogę porównać jedynie do cementu. Określiłabym smak chałwowych produktów Koski jako przeciętny, najbardziej jadalna jest moim zdaniem wersja zielona z pistacjami i tylko ją kupuję w Polsce z braku innych opcji. Jeżeli już jesteśmy przy chałwie to w Turcji warto się też zapoznać z bardziej fantazyjną jej odmianą, a mianowicie z pişmaniye. Tego to już w ogóle nie da się kupić w Polsce, to znaczy można, ale ilekroć coś takiego próbowałam, było lekko zjełczałe. Pişmaniye to chałwa w kształcie włosów przypominających trochę watę cukrową, przygotowywana na bazie mąki i masła, posypana pistacjami. Najlepiej smakuje jak jest świeża niezgnieciona i niezleżała, ciężko będzie więc ją gdziekolwiek przewieźć. Jest to produkt który można jeść tylko na miejscu, jego smak zmienia się nawet jeśli poleży trochę w niezamkniętym szczelnie opakowaniu, nie mówiąc już o jeżdżeniu z nami przez kilka tygodni w ciasnocie.
Pasty i sosy
Bardzo ważnym dla mnie tureckim artykułem jest tahin albo tahini – pasta sezamowa, składnik hummusu. Tu jak wszędzie sprawdza się zasada że im mniejszy producent, tym towar lepszy. Tahin kupowany u małych wytwórców, trudniących się tylko jego robieniem i posiadających za cały dorobek jeden sklep sprzedający swoje produkty smakował mi rewelacyjnie. Ten sam produkt robiony w dużej fabryce już taki pyszny nie będzie. Różnica między obydwoma produktami jest ogromna, dlatego zdecydowanie warto poszukać jakiegoś niewielkiego wytwórcy, a jeśli już dopadniemy taki produkt, to kupić go ogromne ilości. Co prawda tahin nie może leżeć kilku lat w lodówce, bo kiedyś w końcu nam się zepsuje, dlatego można na przykład zamrozić jego większą ilość i stopniowo po kawałku sobie odłupywać. Na uwagę zasługuje także dużo droższy czarny tahin, robiony z nasion ciemnego sezamu. Oprócz tego warto zapoznać się z grenadiną – gęstym sosem z granatów, a jeszcze dokładniej z jego etykietką bo może nie zawierać ani odrobiny soku z granatu.
Oliwki
Najbardziej lubię czarne, dość suche, słone i oczywiście z pestkami. Zielone dość cierpkie i gorzkie oczywiście także posiadają pestki. To tak jak z daktylami – możemy je wypestkować dla wygody i “żeby było szybciej”, ale smak takich drylowanych produktów drastycznie się pogarsza. Sprzedawane są na wagę, piętrzą się na bazarach w wielkich usypanych kopcach, albo mokną w wielkich misach z zalewą. Różnią się wielkością i suchością. Są świetnym dodatkiem do tureckiego sera na przykład peyniru (też go lubię, ale jak go przywieźć?). Jeśli skosztujemy takich oliwek, typowe dostępne w Polsce drylowane czarne oliwki w słonej zalewie bez wyrazu wydadzą nam się produktem smutnym i nie na miejscu. Na szczęście ekspansja tureckich oliwek w Europie ma się nieźle i nie trzeba jechać do Turcji by się w nie uzbroić. W północnej Rumunii na przykład większość oliwek w sklepach to te z Turcji. Na Bałkanach oczywiście także.
Kawa i herbata
Znajdują się w osobnych wpisach o tureckiej kawie i tureckiej herbacie.
Artykuły kuchenne
Zdarzało mi się i to nie raz przywozić z Turcji liczne kuchenne utensylia. Pierwszy był chyba tygielek do kawy. Akurat z tego tureckiego nie jestem zadowolona. W Turcji wszyscy używają nowoczesnych ze stali nierdzewnej, a “osmańskie” miedziane kupują głównie turyści. Niestety popełniłam ten błąd i tygielek może i wygląda nieźle ale beznadziejnie się go używa. Jeśli ma służyć do parzenia kawy, a nie tylko stać gdzieś na ozdobę, lepiej kupić go w normalnym sklepie gospodarstwa domowego, a nie na straganie z umiarkowanie turystyczną cepelią. Kolejnym sprzętem jest czajnik do parzenia tureckiej herbaty – demli wraz z kompletem szklaneczek, podstawek i łyżeczek. Ale to takie standardowe zakupy jakie kupuje większość ludzi od Turcji nieco uzależnionych, ale jeżeli już jesteśmy przy tematyce czajniczkowo-tygielkowej, warto wiedzieć że Turcja to istne zagłębie ręcznie kutych i bogato zdobionych miedzianych naczyń. Wystarczy przejść się na dowolny stary bazar (najlepiej taki na wschodzie kraju) by zobaczyć, że ludzie nadal całymi dniami siedzą i wykuwają ozdobne tace, bogato zdobione osmańskie czajniki czy cukiernice. Ceny tych przedmiotów w porównaniu do ręcznie kutych naczyń w Europie (z wyjątkiem Bałkanów), są oczywiście niższe. Na mnie ogromne wrażenie robi skala tego zjawiska – nie mamy tu do czynienia z jakimś ginącym zawodem, skansenem, czy robieniem tego wyłącznie pod turystów, albo z pojedynczymi zapaleńcami, którzy swoje przedmioty sprzedają bardziej na zasadzie rękodzieła albo sztuki. W Turcji to nadal nieco droższy i bardziej snobistyczny, ale jednak przedmiot codziennego użytku. Wracając jednak do mniej luksusowych towarów zdarzyło nam się nawet przewozić naczynia gliniane. Oprócz bycia fanką tureckiej kawy i herbaty jestem także fanką tureckiego budyniu, który nazywa się sütlaç i zdarzyło nam się nawet przywieźć gliniane miseczki do jego zapiekania, niestety z jedna z sześciu sztuk nie przeżyła transportu samolotowego. W Turcji można kupić sporo utensyliów używanych w kuchni śródziemnomorskiej, na przykład śliczne oldschoolowe (i okropnie ciężkie) ręczne wyciskarki do cytrusów. Taka wyciskarka wygląda jednak jakby produkowano ją od co najmniej 50 lat w niezmienionej formie i prawdopodobnie będzie działać także 50 i się nie zepsuje. Tego jednak dało by się chyba unieść w żadnym bagażu.
Ceramika
Najsłynniejsza oczywiście z Iznika w przepiękne malowane, niebieskie, roślinne wzory. Bardzo niewiele na razie przywiozłam z Turcji przedmiotów ze zdobionej ceramiki, jedynie czasami kupuję dość tandetne ceramiczne podstawki pod gorące naczynia. Natomiast gdy już tam jestem po prostu nie mogę się na nią napatrzeć i mogłabym godzinami ją oglądać. Uwielbiam tureckie kafelki w stylistyce ceramiki z Iznika z motywami roślinnymi i gdybym tylko miała ochotę inwestować “w ściany” mojego domu, to chyba zakupiłabym pewną ich ilość, bo strasznie podobają mi się motywy roślinne którymi są dekorowane. Takie same można spotkać w perskim i osmańskim malarstwie miniaturowym. Rośliny zostały zredukowane, uproszczone i przedstawione w sposób niezwykle elegancki i wyrafinowany. Tak, zdecydowanie warto zwrócić w Turcji uwagę na ceramikę. Tutaj można przeczytać wyczerpujący artykuł na jej temat. Przepięknymi kafelkami z motywami roślinnymi dekoruje się również często meczety.
Nazar czyli Oko Proroka
Wyjechać z Turcji bez choćby jednego wręcz nie wypada. To nie żadna pamiątka robiona dla turystów, ale żywy symbol umieszczany na zasadzie “od przybytku głowa nie boli” w samochodach, domach i przeróżnych biznesach. Spotkamy go wszędzie, pomnożonego niezliczoną ilość razy, w bardzo wielu konfiguracjach nieraz z przeróżnymi dodatkowymi ozdobami. W Turcji chyba wszyscy są umiarkowanie przesądni, może z wyjątkiem bardzo ortodoksyjnych muzułmanów (wyznających islam rodem z Arabii Saudyjskiej), więc zapotrzebowanie narodu na niebieskie szkiełka jest olbrzymie. Jakby nie dość było szczęścia, z tym motywem można także kupić szklanki, pościel czy serwetki, są także naklejki z Okiem Proroka (czasem wzbogacone o jakiś cytat z Koranu) naklejane na samochód albo skuter. Często jeśli kupujemy coś w miejscu dość turystycznym dostajemy kilka małych na zasadzie gratisu – takie lepiej uchronią nas od złego, bo są podarowane. Tak jak wszędzie szczęścia nie powinno kupować się za pieniądze. W efekcie kilku dłuższych wycieczek do Turcji, w moim domu tu i tam leży wisi, albo wystaje niebieskie szkiełko gotowe chronić dom i jego mieszkańców od wszelkiej maści złych spojrzeń i pecha. Ciężko stwierdzić kiedy i w jaki sposób stałam się właścicielem tylu egzemplarzy.
Muzułmańskie dewocjonalia (i perfumy)
Uwielbiam zbierać przeróżnego rodzaju dewocjonalia i w tej kwestii nie da mi się pomóc. Zarówno takie używane z rozmaitych second handów i pchlich targów, jak i zupełnie nowe, nieraz plastikowe i chińskie, co gorsza nawet świecące i grające. Zawsze jak jestem w jakimś popularnym miejscu kultu religijnego, niezależnie jakiej religii, pragnę zabrać sobie chociaż odrobinę tego szczęścia do domu. Zamiast kupować polisy ubezpieczeniowe, wolę kupić sobie podobiznę jakiegoś boga albo świętego, bo szczęścia nigdy nie za wiele. Dlatego też posiadam prawdziwie ekumeniczne mieszkanie, gdzie na każdej ścianie z osobna przedstawiciele wszystkich religii mają swoje miejsce. Bardzo lubię ludowe formy religijności i religijny kicz, z małymi wyjątkami – wyżsi rangą przedstawiciele polskiego Kościoła katolickiego raczej na ścianach mojego domu nie zawisną (nawet jeśli zostaną dodani do panteonu świętych). Sporo mam jeszcze dewocjonaliów, które dopiero czekają na umieszczenie ich na widoku, gdyż nie mam czasu zadbać o ich godne wyeksponowanie. Kupuję więc je na zapas.
Gdy pojechałam do Turcji po raz pierwszy w 2007 roku niemal od razu w punkcie mojego zainteresowania znalazły się sklepy z muzułmańskimi artykułami religijnymi. I jakież było moje zaskoczenie, kiedy po wejściu do pierwszego lepszego sklepu, sprzedawca bez żadnych oporów czy poczucia wyższości, ochoczo zaczął tłumaczyć innowiercom przeznaczenie poszczególnych utensyliów. Tak było w większości tureckich sklepów z artykułami religijnymi, gdzie po przyjściu lądowało się na krzesełku z herbatą w ręku i oglądało różne towary. Od tej pory lekko zwariowałam na punkcie tureckich dywanów modlitewnych. Bo są wygodnych ludzkich rozmiarów i mają ładne wzory można je położyć tu i tam, zwinąć i gdzieś zabrać. Używać jak tkaniny dekoracyjne. Te bardzo cienkie całkiem nieźle zastępują obrus. Grube i włochate fajnie wyglądają na ścianie. Za pierwszym razem kupiliśmy cztery, potem było już tylko gorzej. Uwielbiam zarówno te błyszczące, kolorowe, sztuczne i niemiłe w dotyku, jak i miękkie i puchate. Mam ich więcej niż potrzeba. Na większości tureckich dywanów modlitewnych będziemy mieli wyraźnie zaznaczony kształt mihrabu i roślinne albo figuratywne ornamenty – raczej nie spotkamy bardzo abstrakcyjnych wzorów. W sklepach z muzułmańskimi dewocjonaliami miałam też pierwszy kontakt z perfumami w olejku (teoretycznie) nie zawierającymi ani grama alkoholu. Europejskie perfumy zawierające alkohol w ciepłym klimacie dość szybko przestają pachnieć, bo parują kiedy zaczynamy się pocić. Perfumy w olejku są dużo intensywniejsze, zużywają się wolniej, no i nie trzeba nosić ze sobą takich wielkich opakowań, bo nakładamy ich dużo mniej niż perfum z rozpylaczem. Myślę że ta ostatnia kwestia ostatecznie zwyciężyła, jeśli chodzi o moje przestawienie się na tego typu perfumy. Obecnie mam około trzy “alkoholowe” zapachy z rozpylaczem, których nie zabieram nigdzie i kilkanaście podręcznych i poręcznych perfum olejkowych. Oczywiście bardzo ważne są też zapachy. Jestem fanką tych ciepłych i ciężkich. Zaledwie kilka zachodnich perfum naprawdę mi się podoba, zazwyczaj wybierałam takie o zapachu określanym przez panie w sklepie jako odważne, orientalne i nie na wszystkie okazje. Większość sklepowych zapachów jest na mój gust za zimna i strasznie do siebie podobna. W Turcji moje perfumowe poszukiwania jedynie kiełkowały. Najlepsze tego typu perfumy kupiłam w innych krajach. Następnym razem w Turcji, mając już sporo doświadczenia z tego typu zapachami, poszukam także sklepów bardziej specjalistycznych zajmujących się wyłącznie sprzedażą muzułmańskich perfum.
Totalnym apogeum sklepów z religijnymi artykułami jest Konya, gdzie zajmują one spory kawał miasta. Sklepy tego typu sprzedają w Konyi także słodycze – na przykład słynne cukierki Mevlana sekeri, o smaku absolutnie niezrozumiałym dla Europejczyków. To chyba jedyny turecki produkt który w Polsce nie smakował żadnemu poczęstowanemu. Dostaliśmy je gratis przy zakupie jakiś innych artykułów, bo kosztują grosze. Składają się ze słodkiego, skamieniałego, białego proszku, smakują jak posłodzony tynk ze ściany :).
Ubrania
Nie kupuję tutaj specjalnie dużo ubrań, bo ich ceny są mniej więcej takie jak w Polsce, a te tańsze zupełnie mi się nie podobają. Miłośniczki szali, pięknych chust i apaszek zdecydowanie powinny obejrzeć sklepy specjalistyczne tego typu. Od ilości wzorów i kolorów i materiałów można dostać zawrotu głowy. Rozbieżność cen jest także ogromna. Ceny podyktowane są chyba przewiewnością i niezsuwaniem się tkaniny z głowy. Kolorystyka od zupełnie papuziej i kiczowatej po obłędnie eleganckie przypominające stylistykę lat pięćdziesiątych. Oto strona przykładowego producenta, jakich w Turcji wielu (trzeba obejrzeć dział eşarp). Tureckie kobiety kupują je z przeznaczeniem do noszenia na głowie, ale nic nie stoi na przeszkodzie by użytkować je z przeznaczeniem “na szyję”. Mam kilka chust/apaszek i używam ich już parę lat. Są świetnej jakości i w ogóle się nie niszczą i nie zaciągają. Taki dodatek do garderoby potrafi zdziałać cuda i na przykład dodać niechlujnemu ubiorowi nieco elegancji (wiem to po sobie). Może też podkreślić charakter dość mocno zasłoniętych kobiet. Turczynki umieją go zresztą wykorzystać znakomicie. Hijab w wydaniu wielkomiejsko-tureckim całkiem jeszcze mi się podoba, bo tamtejsze kobiety potrafią mimo bycia w miarę zasłoniętymi wyglądać jak prawdziwy milion dolarów. Zawsze myślałam, że widok takich kobiet będzie budził u mnie oprócz zainteresowania także lekkie współczucie, jednak sporo z nich potrafi ubrać się niesamowicie szykownie. Moje politowanie wzbudzają raczej niektóre chodzące po stambulskich ulicach Europejki, opalone na głęboką czerwień z fałdami tłuszczu wylewającymi się spod przykrótkiej koszulki, albo takie z zupełnie przeciwnej opcji politycznej i religijnej, całe życie chodzące w czarnym worku na twarzy i głowie.
Jeżeli chodzi o inne ubrania, to czasem zdarzało mi się kupić jakieś pojedyncze sztuki, ale czasy gdy do Turcji jeździło się kupować bajecznie tanie ubrania w ilości połowy objętości szafy, minęły już chyba bezpowrotnie. Może jeśli kupujemy w hurcie jak przedsiębiorcze Rosjanki zajmujące się handlem tekstyliami, ceny tureckich ubrań nie są wysokie. Po coś chyba istnieje cała dzielnica Aksaray w Stambule, w której znajduje się niezliczona ilość sklepów z odzieżą i tanich hoteli dla handlarzy nimi, dla zwykłych ludzi chyba jednak już nie jest tak korzystnie, bo kraj robi się coraz bardziej bogaty i ceny przypominają te europejskie.
Dywany
A na koniec łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Jedynymi sprzedawcami irytującymi mnie w Turcji są dość natrętni właściciele sklepów z drogimi ręcznie robionymi dywanami, którzy nieco uprzykrzają pobyt w bardziej turystycznych miejscach. Sklepów tego typu zwłaszcza w miejscach takich jak Stambuł czy Kapadocja jest sporo, chyba nawet więcej niż potrzeba, dlatego namolni sprzedawcy polują na przechodzących turystów i zaciągają ich do sklepu, a jako że nie wszyscy dają się tak po prostu zaciągnąć, uciekają się do przeróżnych sztuczek. Na przykład podają się za studentów chcących poćwiczyć angielski, chodzą z nami po mieście po czym nagle lądujemy w sklepie a “student” ulatnia się niepostrzeżenie. Mieliśmy taką sytuację pewnego razu w Kayseri. Oczywiście dla zasady niczego w tym momencie nie kupię, nawet jeśli jakiś dywan swoją urodą rzuciłby mnie na kolana, skoro ktoś tak nachalnie naraża mnie na stratę czasu i pewien dyskomfort. Najgorzej że sprzedawcy wywierają na klientach dość paskudną presję i usiłują spowodować, żeby czuli się winni że niczego u nich nie kupują. Sprawia to, że kompletnie im nie dowierzam i mam wrażenie, że chcą oni wcisnąć mi jakiś mocno przepłacony i mało warty produkt i pewnie czasem tak właśnie jest. Moja wiedza na temat ręcznie robionych dywanów nie jest wysoka i nie mam na tyle doświadczenia w tym temacie by lekką ręką wydać co najmniej kilkadziesiąt euro, na coś czego wartości nie mogę łatwo sprawdzić. Dlatego też nieprędko kupię sobie w Turcji taki dywan. Nieco lepiej jest na wschodzie kraju gdzie nie spotkałam się z tego typu praktykami. Niemniej jednak pomijając ten mały minus wyjazdów do Turcji cała reszta niezmiernie mi się podoba, ponieważ uwielbiam smaki z tej części świata.
Lokum ma polską nazwę – jest to znane od stuleci w naszym kraju rachatłukum. Zresztą znane jest też w wielu innych krajach regionu (jako lokum lub ratluk), gdzie jest zresztą kilkanaście razy tańsze – w Macedonii albo Kosowie jest dostępne za kilkadziesiąt groszy za 120 lub 140 gramów.