Co zobaczyć w Koprze

Koper to największe miasto słoweńskiego wybrzeża i jedyny port tego kraju. Miastem portowym był już w czasach rzymskich. Przez to chyba, nie jest tak śliczny jak Piran o którym już Wam pisałam, ale mimo wszystko nadal ma “to coś”, co sprawia że jest tu ciekawie i przyjemnie. To pewnie przez złożoną i bogatą przeszłość. Nieco sfatygowane śródziemnomorskie kamieniczki (na chyba co drugiej znajduje się wenecki lew) w historycznym centrum Kopru niejedno już przeżyły i widziały. Z pewnością jest tu dużo bardziej swojsko w porównaniu do “perły Istrii” czyli Piranu.

Lew wenecki z dawnych czasów.
Współczesny niewenecki lew miniaturowy (pragnący usilnie wejść do kamienicy z domofonem, trafił na wyjątkowo głupich ludzi, którzy nie potrafią nawet drzwi otworzyć).

Kamieniczki w stylu weneckim wyglądają na dość zmęczone i obdrapane, a ich niewielka wysokość sprawia, że stare miasto jest bardzo ludzkich rozmiarów i jedynie w okolicach renesansowego ratusza “wypiętrza się” nieco wyżej, za sprawą imponujących budowli. Centrum Kopru zachowało dość zwarty i kompaktowy, a nawet małomiasteczkowy charakter. Nie znajdziemy tu raczej turystycznej histerii i gorączki, wszystko odbywa się spokojnie i na relaksie. Rozwój turystyczny przynajmniej na razie w Koprze nie jest jakiś szalony i sporo knajp ma na szczęście charakter lokalny – emeryci spotykają się tam by przeglądać gazety, raczyć się malwaziją i narzekać na system. Lokalsi wyglądają na wyluzowanych – typową dla mieszkańców portów otwartość mają w genach.

Ratusz nocą, w ścisłym centrum spokój totalny tylko dwóch zawianych panów rozmawia o życiu.
Okolice katedry i ratusza.
A poza nimi to Koper wygląda jak jakaś wenecka wioska.

Szybka teleportacja z Jugosławii do Wenecji

Niespełna tysiąc kilometrów od Polski za sprawą łagodnego, morskiego, subtropikalnego klimatu, rosną  drzewa oliwne, palmy, persymony i wiele innych oznak śródziemnomorskiego krajobrazu.  Po wjeździe do miasta pierwsze co rzuca się w oczy to bardzo duże i bardzo puste supermarkety wybudowane dla Włochów, (aż trudno uwierzyć by w niespełna trzydziestotysięcznym mieście było ich aż tyle). Strasznie szpecą miasto, supermarketowy kwartał wygląda jak pozbawiona gustu, pstrokata i przy tym bezdrzewna pustynia, (ale przynajmniej przed sklepami położonymi nieco dalej od starego miasta da się za darmo zaparkować). Spora część Kopru to komunistyczne blokowisko, które sąsiaduje bezpośrednio ze starym miastem w stylu weneckim. Nigdzie indziej nie będziemy w stanie teleportować się z typowego jugosłowiańskiego blokowiska, którego nie powstydziłby się nawet Belgrad, do wąskich włoskich uliczek  w niespełna pięć minut! Z jednej strony jesteśmy w Europie Zachodniej, bo wszystko jest pięknie wysprzątane i odnowione, mamy bardzo włoski i renesansowy ratusz i liczne  lwy z czasów weneckich zdobiące stare kamieniczki, czy darmowy i szybki miejski internet, a kawałek dalej zza tej dekoracji wyziera typowa betonowa Europa Wschodnia, do której możemy wrócić jeśli w tej zachodniej poczujemy się trochę nieswojo. To powinno moim zdaniem sprawić by wszyscy mieszkańcy Europy Wschodniej zapragnęli niezwłocznie pojechać do Kopru. Jedną nogą jesteśmy na eleganckim zachodzie ale jak się nim znudzimy to kawałek dalej dla odmiany mamy typowe blokowiska i możemy bezpiecznie wrócić w rejony które znamy jak własną kieszeń. Wszystko jest tak małe i kompaktowe, że nie ma sensu wymieniać nazw miejsc do odwiedzenia, i opisywać ich historii, bo na pewno sami sobie poradzicie. Z pewnością nie zgubicie się na koperskiej starówce i wszystkiego co będziecie chcieli dowiecie, jak pochodzicie po nim to tu to tam przez kilka godzin.  Informacje są bardzo łatwo dostępne, wszelkiej maści zabytki dobrze opisane i oznaczone.  Zwiedzanie Kopru to mało skomplikowane zadanie i trudno tutaj przeżyć coś niebezpiecznego. Tuż koło ratusza i placu Tity znajduje się niezwykle bogato wyposażona informacja turystyczna posiadająca multum kolorowych broszurek z całej Słowenii, więc przy okazji możecie zdobyć liczne inspiracje do kolejnych wycieczek po tym kraju.

Bardzo ładnie wygląda w nocy i za sprawą morskiego wiatru nie jest tak gorąco, więc wizyta nocna obowiązkowa.

Jest jeszcze kilka innych powodów. Jednym z nich jest jedzenie. Oprócz całkiem przyjemnej włoskiej starówki, znajdziemy tu sporych rozmiarów bazar z ruchliwym targiem rybnym i najtańszymi lokalikami gdzie możemy zjeść tutejsze owoce morza. Takich cen z pewnością nie znajdziemy w pobliskich Włoszech jak i w Piranie. Bazar jest póki co miejscem dla lokalnych mieszkańców, gdzie hipsterskie i wymuskane lokale dla turystów jeszcze nie mają życia. Obok bazaru znajdują się też niewielkie sklepiki w rodzaju delikatesów z lokalnymi wyrobami i w sensownych cenach, są czynne dosyć krótko i warto pójść tam rano! Kupimy tu na przykład ekologiczną oliwę z małych i intensywnych w smaku oliwek. Ma dość jasny kolor i wyrazisty smak. Możemy także kupić słoweńskie oliwki, przetwory z czosnku niedźwiedziego w oliwie, prsut i rozliczne wina, przetwory z fig i moreli również te wysokoprocentowe.

Nadmorska promenada, idealnie wysprzątana i trochę kiczowata za sprawą ledowego zmieniającego kolory oświetlenia.

Koper był kiedyś wyspą, dookoła której wszędzie pozyskiwano z morza sól i to przez handel tym surowcem rozwinęła się cała okolica. Potem niektóre solniska zasypano i miasto zyskało stałe połączenie z lądem. Sól pozyskuje się także dzisiaj. “Pirańska sól” to sprawnie stworzona całkiem ładna i estetyczna marka różnych produktów zrobionych z lokalnej soli. Gdybyście jednak napatoczyli się (w Piranie albo Koprze) na sklep z pirańską solą, to w żadnym wypadku nie kupujcie jej własnie tam, gdyż występuje ona również w zwykłych sklepach w cenie kilkukrotnie niższej. Nie wiedzieć czemu ta sama sól z tym samym logo, za to bez lnianego woreczka, w zwykłym supermarkecie kosztuje poniżej euro, a w sklepie firmowym prawie pięć. Za to inne produkty z soli występują jedynie w tych sklepach.

Koper to także ważne miejsce dla słoweńskiego przemysłu winnego, ponieważ znajduje się tutaj duży zakład przetwórstwa o nazwie Vina Koper. Zazwyczaj nie cierpię win z takich dużych wytwórni, bo bardzo ale to bardzo jestem do takich zakładów uprzedzona, ponieważ często ich produkty są bezpiecznie nijakie, ale w tym wypadku zrobię wyjątek, bo muszę przyznać ze są one przyzwoite. Najbardziej znanym lokalnym winem jest Malwazija, łagodne często półwytrawne a nawet półsłodkie białe wino. To wino typowe dla całej Istrii. We wszystkich chyba knajpach można się go napić i to najlepszy pretekst by na chwilę gdzieś przysiąść obok lokalnych emerytów. Oprócz tego lokalnych małych w tym także ekologicznych wytwórców win i oliwy jest mnóstwo.

Polski Bałtyk i Słoweńska Istria to dwie różne planety

Całe słoweńskie wybrzeże jest drastycznie odmienne od dzikich klimatów polskiego Bałtyku, gdzie króluje tandeta i totalny brak jakiejkolwiek identyfikacji z historią i korzeniami danego miejsca (tak, zdaję sobie sprawę, że w Polsce to się (bardzo bardzo powoli), ale miejscami na szczęście zmienia). Przeraża mnie zupełne wyobcowanie polskich właścicieli nadmorskich biznesów, jakby dosłownie znajdowali się w środku niczego, a jedynym punktem odniesienia była polska turbo-ludowość, a czasem nawet…góralszczyzna. Ludzi karmi się goframi z frużeliną, kebabem i frytkami z posypką oraz mrożoną rybą z intensywnej hodowli w Wietnamie. Większość wędzonych ryb jest w najlepszym wypadku “jakości supermarketowej” (za to ceny jakby wyższe). Najbardziej “lokalnym” doświadczeniem kulinarnym jest “chłopskie jadło” czasem nawet w stylizowanej na góralską chacie. Byłam, na własne oczy widziałam mnóstwo przykładów tego typu dramatycznego braku identyfikacji z miejscem zarówno kilkanaście lat temu jak i ostatnio w 2018 roku gdy spędziłam kilka dni nad morzem na służbowym wyjeździe. Na upiornie tandetnych straganach na pamiątkę można było zakupić muszle z południowych mórz, a nawet góralską ciupagę z termometrem. Jakichkolwiek miejsc gdzie jest szansa na kulinarny lokalny patriotyzm, trzeba szukać i przemieszczać się za nimi spore odległości.  Ilość śmieci na plaży nie jest może tak dramatyczna jak w Afryce, ale widać że bardzo tłumnie odwiedzający ją ludzie mają poważny kryzys z tożsamością i identyfikacją, bo bezrefleksyjnie zanieczyszczają plażę jak i beznamiętnie obozują w towarzystwie petów, puszek i plastiku, które ktoś już wcześniej zostawił. Widząc przeciętną polską “miejscowość wypoczynkową” nad Bałtykiem łapię natychmiastowego doła. Może jeszcze w zimie pobyt nad Bałtykiem w jakiejś zabitej dechami miejscowości ma jakikolwiek cień sensu, ale osobiście wolę już ukraińskie wybrzeże Morza Czarnego z pięknym, obecnie już pokruszonym, betonowym enturażem. Można przynajmniej poczuć się jak na komunistycznych wakacjach. Czasem noworuskie bogactwo i tandeta kłuje w oczy i miażdży rozmachem, ale jest zdecydowanie bardziej ludzko i miło. Mając we tej chwili do wyboru 700 km nad polskie morze i 1000 kilometrów nad słoweńskie… decyzja podejmuje się sama. W ten sposób nigdy nie będę mieć szansy znaleźć czegoś sensownego nad Bałtykiem, ale co poradzić. Piszę tego posta tylko po to by ponarzekać sobie na Bałtyk? O, nieprawda, do tej pory narzekałam na Bałtyk tylko w prywatnych rozmowach, a poza tym to mam do Bałtyku pewien sentyment, bo w dzieciństwie sporo czasu na wakacjach spędzałam na fajnej wsi nieopodal znanej (i upiornej) wypoczynkowej miejscowości nad polskim morzem.

Na tle naszego Bałtyku, Słowenia to totalnie inna planeta. Przede wszystkim szokuje czystością plaż i morza. Przez tydzień będąc w różnych miejscach woda w morzu była zupełnie przezroczysta, ani jednego peta, butelki czy choćby fragmentu opakowania. Ludzi na szczęście stosunkowo mało, choć ponoć cała Ljubliana w zimie jedzie na narty, a w lecie zjeżdża na wybrzeże, ale cała stolica to niespełna 300 tysięcy ludzi. Niesłoweńskich turystów jest w sumie niewielu i są zdecydowanie indywidualni, bo Włosi czy Francuzi wolą jeździć do siebie, Serbowie z pewnością pod względem klimatów lepiej odnajdą się nad Morzem Czarnym, Chorwatów też próżno szukać. No może jedynie turyści z Azji są w miarę widoczną grupą Dość bogata infrastruktura okołoplażowa jest darmowa. Można po krótkim miejskim “plażingu” bez problemu spłukać się w słodkiej wodzie czy skorzystać z toalety. Przepaść kulturowa w porównaniu z dosyć dzikim plażowaniem w Europie Wschodniej jest ogromna. Nie znajdziemy bębniącej tępo muzyki i atmosfery dancingu albo przaśnego karnawału, może enklawą takiej urlopowej masakry, są tylko niektóre kempingi. Jedynie czasem natężenie knajp (serwujących lokalne jedzenie) może być odrobinę męczące, jednak bez problemu znajdziemy spokojne miejsca. Wygląda to moim zdaniem także lepiej od Włoch (tych znajdujących się po sąsiedzku) i lepiej od wielu upiornie zatłoczonych miejsc Chorwacji.

Jedno jest pewne. Trzeba odwiedzić oba miasta, czyli zarówno Piran jak i Koper. W obu znajdziemy historię i oba z racji kompaktowych rozmiarów nie zmęczą nas jak duże betonowe miasta. To dużo lepszy pomysł niż pozostałe bardziej współczesne miejscowości słoweńskiej Istrii, które swoimi marinami i kasynami wizualnie niezbyt różnią się od nadmorskich kurortów Włoch. Tutaj podobieństwo z nadbałtyckimi koszmarkami staje się gdzieniegdzie widoczne.

Podziel się z innymi: