Do Ipoh pojechaliśmy z planem, że będziemy tam krótko, bo według internetowych opinii miasto jest wystarczająco interesujące tylko na jednodniowy wyjazd. Nie pojmuję czemu obiegowe opinie o Malezji są tak jednostronne, dla mnie w ogóle nie jest tutaj nudno. No i tak się stało, że w sumie byliśmy w mieście pięć dni, bo złapaliśmy poważnego lenia. Dużym atutem jest niemal zupełny brak turystów, którzy nie zadają sobie trudu żeby sprawdzić jak jest w Ipoh, bo z polecenia różnych przewodników wybierają „ciekawsze” miejsca. Tymczasem w Ipoh można włóczyć się po imponujących chińskich świątyniach, jeździć na jednodniowe wycieczki po okolicy (ciekawych miejsc jest sporo) i oglądać różne mniej lub bardziej dramatyczne próby uczynienia z miasta popularnej destynacji turystycznej.
Na początek trochę historii. Jakoś tak się składa, że najpopularniejsze miasta w kontynentalnej części Malezji (może z wyjątkiem stolicy) swoje lata świetności mają już dawno za sobą. Na przykładzie Ipoh można dokładnie to zobaczyć. Jeszcze na początku XIX wieku w miejscu miasta rosła sobie spokojnie tropikalna dżungla. Ekspansja Brytyjczyków na Półwysep Malajski powoduje rozwój przemysłu wydobywczego w okolicy. Tworzą go Chińczycy i Brytyjczycy, którzy zbijają tu pokaźne fortuny. Nieopodal dzisiejszego Ipoh najpierw powstało miasto Gopeng, w które zaczęło rozwijać się w szaleńczym tempie, z powodu odkrycia znacznych złóż cyny. Początkowo Ipoh było „miastem satelickim” Gopengu. W 1892 roku ponad połowa budynków Ipoh spłonęła w wielkim pożarze, co pozwoliło odbudować miasto na nowo w bardziej nowoczesny sposób. Od tej pory zaczyna się systematyczny rozwój Ipoh. To wtedy powstaje słynna Concubine Lane – ulica, na której bogaci mężczyźni mieli okazję spotkać swoje przyszłe „kolejne żony” (dość skomplikowany to eufemizm). Lokalny chiński kopalniany potentat Yao Tet Shin, kupuje swojej żonie i konkubinom osobne ulice, na których stoją ich domy. Odbudowuje też znaczną część spalonego miasta, znaną jako „New Town”.
Tę jak i inne historie próbuje się obecnie wskrzesić w celach rozwoju miejskiej turystyki. Szczytowym momentem w historii miasta są lata 20. i 30. XIX wieku. Miasto staje się stolicą stanu Perak, wypierając z tej pozycji Taiping. W drugiej połowie XX wieku po uzyskaniu przez Malezję niepodległości i odłączeniu się Singapuru, rozwój miasta dramatycznie się załamuje. Powodem jest znaczny spadek cen cyny. Przemysł spożywczy rezygnuje z opakowań wykonywanych z tego surowca. Koszty energii niezbędnej do wydobycia rosną, a środowisko naturalne jest coraz bardziej zrujnowane. Zamykane są kolejne kopalnie. Cynę w okolicy wydobywali wszyscy, od wielkich odkrywkowych kopalni, po małe rodzinne przedsiębiorstwa zajmujące się wymywaniem surowca z gleby. Sytuacja miasta staje się opłakana a jego mieszkańcy są zmuszeni szukać pracy gdzie indziej. Dlatego miasto nawet dzisiaj do końca nie otrząsnęło się z tej straty i miejscami sprawia wrażenie wyludnionego.
Po mieście chodzi się jak po sennym labiryncie. Wszystkie ulice wyglądają dokładnie tak samo – dominuje niska kilkupiętrowa zabudowa – i przecinają się pod kątem prostym. Strasznie ciężko je ogarnąć, bo ciągną się kilometrami, bez jakichkolwiek punktów charakterystycznych. Sporo budynków wygląda na całkowicie opuszczone. Najbardziej niesamowite wrażenie robi to na nas w nocy, bo część centrum miasta wygląda jak zupełnie wymarłe. Lokalni ludzie z którymi o tym rozmawialiśmy, mówili nam potem, żebyśmy pod żadnym pozorem nie zapuszczali się po zmroku w mniej ludne kwartały miasta, ponieważ możemy być prawie pewni tego że padniemy ofiarą napaści rabunkowej. To ponoć niezwykle częsty problem w tym mieście, po upadku kopalń wielu ludzi nadal nie ma tutaj z czego żyć, a turyści stają się łatwą formą „zarobku”. Dlatego po Ipoh nocą warto ponoć przemieszczać się tylko głównymi ulicami. Problemy z bezpieczeństwem nie są nagłaśniane, by nie zaszkodzić dość wątłej jeszcze turystyce.
Mimo to zaczęliśmy dzielnie poszukiwać miejsc w których są jacyś ludzie i coś w miarę żywego jeszcze się dzieje. Oto efekty naszych poszukiwań.
Mural Art’s Lane
Władze miejskie nie ustają w staraniach uczynienia z Ipoh popularnej turystycznie destynacji. Czasem robią to z wdziękiem słonia w składzie porcelany. Nie da się sprawić by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki turyści zaczęli nagle zjeżdżać do miasta jak przysłowiowe ćmy do lampy. Na przykład, dość nieudolnie próbuje się zrobić z miasta kolejną już w Malezji 😉 stolicę street artu. Robienie z Ipoh stolicy Street artu wygląda tak, że ulicę przemianowuje się na Mural Art’s Lane i każdy budynek pokrywa się malowidłami, delikatnie mówiąc klasy takiej sobie, prezentującej najważniejsze kulturowe treści Malezji, a więc mniejszości narodowe i lokalne wierzenia, a także przyrodę. Problem w tym, że kultury nie da się tak po prostu zaprojektować, na wzór kwietnej rabatki. Dlatego idąc wzdłuż ulicy czujemy się tak, jakbyśmy byli w szkole i ktoś nachalnie wtłaczał nam do głowy ogólnie przyjęte prawdy popularnej wiedzy. Na dodatek malowidła są naprawdę kiepskie, stworzone w pośpiechu z pewną dydaktyczną nachalnością, nie posiadające ani odrobiny niepokorności, wdzięku i spontaniczności jaki cechuje prawdziwa uliczna sztuka. Dlatego dla kogoś kto orientuje się w tematach sztuki ulicznej, miejsce to jest absolutnym must see, jako przykład jak nie należy robić street artu! Oto co wychodzi z prób podporządkowania niezależnej sztuki ulicznej i tworzenie jej wyłącznie „na zamówienie”. Dla street artowców to miejsce jak z najgorszego sennego koszmaru. Na szczęście w mieście da się spotkać odrobinę bardziej wdzięczne przykłady tego typu sztuki. Wystarczy po prostu oddać przestrzeń ludziom i nie wtrącać się za bardzo, a oni najlepiej będą wiedzieć co trzeba z nią zrobić.
Concubine Lane
Odrobinę lepiej prezentuje się słynna ulica konkubin. Mimo tego że ulicę tą za sprawą swojej nazwy i nieco mrocznej przeszłości, próbuje się wypromować jako atrakcję turystyczną, znajduje się na niej parę w miarę naturalnych miejsc. Ulica oczywiście zionie dosyć mocno pustką, ale znajduje się na niej parę sympatycznych knajpek i niszowych artystycznych sklepów z interesującymi przedmiotami i ubraniami. Dominuje vintage i nieco senna atmosfera z przeszłości. Obecnie miejsce nie ma chyba za wiele wspólnego z seksem i hazardem. Knajpki wyglądają na dość grzeczne. Oczywiście nie marzę o atmosferze rodem z Khaosan Road w Bangkoku, ale znowu spotykamy się tutaj z próbą tworzenia atrakcji nieco na siłę choć tym razem z odrobinę większym powodzeniem. Warto tam się przejść, jednak obawiam się, że odtworzenie atmosfery Ipoh będącego miejscem w którym spełniają się marzenia o bogactwie i niekończących się perspektywach nie do końca wyszło, bo całość wygląda odrobinę smutno.
Kong Heng Flea Market
Za to tutaj jest już całkiem przyjemnie i naturalnie. Można kupić fajne rzeczy i posiedzieć w cieniu. Jak spojrzycie na Ipoh na mapie google, pchli targ znajduje się w zespole dość urokliwie zrujnowanych budynków, porośniętych zielskiem, między którymi przebiega przedłużenie Concubine Lane. Z tym że ulica w tym miejscu jest całkowicie zabudowana przez małe knajpki i sklepiki. Miejsce wygląda jednocześnie azjatycko i mocno zachodnioeuropejsko. Korzystają z niego głównie bogaci Chińczycy, którzy do złudzenia przypominają mieszkańców Europy. Malajowie także przychodzą „zwiedzić” to miejsce. Większość z nich zamawia snowballe. Co to takiego? To dość zabawne. Tu kula lodu w formie trochę podobnej do śniegu polana słodkim syropem. Cieszy się ogromnym powodzeniem, mieszkańcy krajów równikowych mają swoistego bzika na punkcie śniegu, wreszcie ktoś postanowił sprytnie to wykorzystać. Oprócz tego można zakupić tutaj różnego rodzaju rękodzieło. No i znajdziemy też tu sklep z rewelacyjnymi jedwabnymi ubraniami za mnóstwo pieniędzy, chociaż przypuszczam że i tak znacznie taniej niż u nas.
Kulinarne atrakcje
Do miasta przyjeżdża się dla słynnych ciastkarni, białej kopi i kurczaka. To znaczy, po to przyjeżdżają tu lokalni turyści – Chińczycy i Malajowie, bo przez pięć dni spotkaliśmy tylko bardzo pojedynczych turystów z Europy. Wszystkie te jedzeniowe atrakcje znajdują się w chińskiej dzielnicy. Tam trudno narzekać na brak ludzi. Wieczorami to nawet lekka przesada, bo kompletnie nie ma gdzie usiąść. Mimo że cała starsza część miasta wygląda jak jakaś filmowa dekoracja, w której na co dzień może w co dziesiątym domu faktycznie ktoś mieszka, a reszta stoi pusta, to jednak kilka kwartałów w okolicy Jalan Raja Ekram wieczorem niespodziewanie zaczyna tętnić życiem. Rozkładają się też nocne bazary z tandetą. Zacznijmy więc od ciastek. Słynne ciastka Heong Peng (po malajsku zwane Biskut Wangi) produkuje w Ipoh wiele różnych firm, zajmują się tym oczywiście Chińczycy. Są one z wierzchu dość mocno suche a w środku nadziewane żelowatą substancją która ponoć zrobiona jest z cebuli, maltozy i sezamu (tego pierwszego składnika kompletnie bym nie podejrzewała) i gdy dowiedziałam się o tym przeglądając informacje w internecie, byłam w lekkim szoku. Ciastka są oczywiście słodkie. Jak dla mnie Wszystkie chińskie ciastka smakują mocno podobnie, ale ja najbardziej gustuję w takich z nadzieniem zrobionym z fasoli. Tak więc przyznaję – jestem wielkim kulinarnym laikiem w dziedzinie chińskich ciastek, bo nawet nie potrafię docenić ich cebulowego nadzienia, ani znaleźć między nimi istotnych różnic. Częstowano nas nimi w kilku różnych sklepach i jak na mój gust ciężko było znaleźć pomiędzy nimi jakieś różnice. W racji klimatu są one bardzo bardzo suche a przy tym mocno słodkie i dość ciężko zjeść ich większą ilość. Jakoś nie potrafię obudzić w sobie zdeklarowanej miłości do chińskich ciasteczek, i moje opinie o nich są jednostronne. Więc jeśli obrażam właśnie uczucia ich miłośników, to bardzo przepraszam ale jakoś nie potrafię doszukać się w nich niczego co pozwoliłoby mi na zakup całej ich paczki. Natomiast wszyscy lokalni turyści kupują po kilka.
Kolejnym kulinarnym tematem z którym należy się na miejscu zapoznać, jest słynny kurczak Tauge Ayam. Jest to podobna wersja do dość popularnego w Malezji kurczaka po hainańsku, o którym pisałam już przy okazji Penangu. Sekret polega na gotowaniu kurczaka w wodzie a następnie gwałtownym jego schłodzeniu, dzięki temu mięso zachowuje soczystość. Kawałki gotowanego i pociętego (a raczej porąbanego, jak tylko Chińczycy potrafią) kurczaka pływają w brązowym słodko-słonym sosie i posypane są kiełkami fasoli mung i zieloną cebulką i inną zieleniną.
Kolejną atrakcją jest white kopi o której pisałam w tym poście. To właśnie w Ipoh wynaleziono tę delikatną i interesującą kawę. Nie mam pojęcia dlaczego wszyscy fascynują się kawą kopi luwak, która w większości „produkowana” jest niestety metodą klatkową. Zwierzęta, które żywią się kawą, (w przypadku kopi luwak łaskuny) spędzają całe życie w klatkach jak nasze kury znoszące jaja „3”. Nie wiedzieć czemu, kawa produkowana w ten sposób jest produktem elitarnym, a jajka z chowu klatkowego cieszą się wiadomą opinią. Natomiast genialna w smaku kawa „white kopi” jest mało znana w Europie, a jej produkcja nie jest obarczona dodatkowymi kosztami w postaci dręczenia zwierząt.
Parki
Kolejną atrakcją miasta są parki które wyrastają znienacka pośród monotonnej zabudowy. Dopiero w nich możemy trochę poczuć, że znajdujemy się w dość konserwatywnym i prowincjonalnym mieście. Chińczycy po prostu zwyczajnie uprawiają w nim jogging samotnie lub w parach i niczym się nie przejmują. Natomiast malajska młodzież spędza czas w nieprzemieszanych z sobą grupach. Jedynie gdzieś w bardziej ustronnych miejscach napotykamy na bardzo młodociane pary, które na nasz widok prawie dostają ataku serca. Gdy trzy lata wcześniej byliśmy w Kuala Lumpur, raczej nikt tak bardzo nie przejmował się tam muzułmańskimi konwenansami. Tutaj jednak mają się one dość dobrze. Razem z tego typu obyczajami pojawiają się także coś, co dość mocno mnie irytuje, a mianowicie wpatrujący się we mnie intensywnie lokalni mężczyźni (nigdzie w Malezji nie miałam okazji tego doświadczyć). Malezyjska prowincja wygląda więc pod względami obyczajowymi niego inaczej niż bardziej kosmopolityczne miejsca. Było to widać już po przyjeździe do miasta, nieopodal dworca kolejowego ogromny salaficki meczet podświetlony na kolorowo jak monstrualna choinka, dźwiękowo całkowicie dominował nad otoczeniem. Kazanie imama było słychać wiele przecznic dalej, podczas gdy inne meczety ograniczały się jedynie do wydawania dźwięków w czasie azanu. Na szczęście liczna obecność Chińczyków w mieście, którzy zupełnie nie przejmują się konserwatywnymi konwenansami, stanowi pewną przeciwwagę dla tego typu szaleństw. Jak wszędzie w Malezji panuje tutaj względna równowaga z której nikt nie jest do końca zadowolony. Tymczasem za niedługo napiszę kolejny wpis o Ipoh i jego ogromnych chińskich świątyniach, których odwiedziliśmy aż cztery.