Przekroczenie granicy Mołdawii to jak cofnięcie się w czasie przynajmniej o 10-15 lat, czasem nawet o więcej, do czasów świeżo po upadku Związku Radzieckiego. Po drodze do Stolicy często mijamy koszmarnie zaniedbane bloki, które wyglądają tak jakby zaraz miały się zawalić, bo najwyraźniej są efektem komunistycznej fuszerki budowlanej i chyba żadna ściana nie jest w nich prosta. Stoją w kompletnie szczerym polu jak nasze popegeerowskie osiedla, z tym że jeszcze nawet nie doprowadzono do nich asfaltu gdyż asfalt (zresztą kiepskiej jakości) to prawdopodobnie wyłącznie przywilej podróżnych jadących do lub ze Stolicy. Do dnia w którym to nastąpi i będzie można wreszcie przejść do nich z głównej drogi suchą i niezabłoconą nogą, pewnie rozlecą się ze starości, bo już w tej chwili niewiele im do tego brakuje. Dużo optymistyczniej wygląda normalna zabudowa wiejska z całkiem porządnie, czasami nawet bogato wyglądającymi domami. Wsie są ruchliwe, widać że ziemia jest regularnie obsiewana, hodowane są zwierzęta, często można spotkać konie. Stopa życiowa mieszkańców jest na tyle niska, że nie siedzą oni bezczynnie by raz w tygodniu pojechać po zakupy do marketu,ale wszystkie dobra muszą pozyskać własną pracą. W porównaniu z miastami wieś przynajmniej przez szyby pociągów i autobusów wygląda dużo lepiej niż mołdawskie miasta.
Kiszyniów to miasto, którego cała kosmopolityczność, blichtr i przepych koncentrują się na jednej ulicy. Gdyby jacyś źli terroryści chcieli sparaliżować mołdawskie państwo, mieliby bardzo łatwe zadanie bo wszystkie budynki rządowe i pałac prezydenta również się na niej znajdują. Gdyby chcieli to wszystko zrównać z ziemią przynajmniej niewiele musieliby się nachodzić. Z punktu widzenia tej jednej ulicy (Bulwaru Stefana Wielkiego), Mołdawia to państwo czyste, bogate i dostatnie, pełne sklepów luksusowych marek, knajp i restauracji (jest nawet Starbucks), gdzie wyzywająco ubrane młode kobiety, obwieszone krzykliwą biżuterią, na absurdalnie wysokich obcasach mogą przechadzać się w nieskończoność. Za daleko jednak nie zajdą bo kilka przecznic stąd, zaczynają się kompletnie nierówne i dziurawe chodniki, na wpół zawalone budynki – czasami kamienice a czasami zwyczajne wiejskie chaty dziwnie wklejone pomiędzy miejską zabudowę, bezdomne psy, błoto i dzikie chaszcze. Oraz niezliczone blokowiska z okresu Związku Radzieckiego, które tak niesamowicie opisał Andrzej Stasiuk w książce “Jadąc do Babadag”. Można tutaj poczuć się mocno absurdalnie, takie zresztą jest całe mołdawskie państwo z “na siłę” wymyśloną odrębnością narodową, której przykładem może być słynny mołdawsko-rumuński słownik, którego stworzenie było nie lada wyzwaniem z powodu niemal całkowitego braku różnic językowych. Podobne wrażenie robi mizernej wielkości łuk triumfalny, który miał dodać powagi mołdawskiej stolicy, w rzeczywistości sprawia wrażenie całkiem odwrotne – no bo jak poważne państwo mogło wybudować taki mikroskopijny łuk? Identycznie jest z pałacem prezydenta przypominającym otyłą rakietę wbitą sztorcem w ziemię, albo po prostu prowincjonalno-nowocześnie przekombinowany 10 piętrowy biurowiec (a może zwykły blok dla niepoznaki pokryty szkłem?), którego w dodatku z jakiś przyczyn nie wolno fotografować. Olbrzymie kontrasty pomiędzy prawdziwie noworuskim bogactwem (językiem tych którym się powiodło jest właśnie rosyjski), które aż ugina się od nadmiaru błyskotek, a gigantyczną biedą zwłaszcza wśród ludzi starszych, którzy za całą swoją miesięczną emeryturę mogą kupić kilka kaw w Starbucksie albo jeden obiad w nowobogackiej restauracji sprawia, że Mołdawia to państwo, któremu daleko jeszcze do względnej normalności. Zresztą jak może tu być normalnie skoro prawie wszyscy młodzi a dokładnie jedna czwarta obywateli stąd wyjechała, jeśli nie do Rumunii, to na Zachód, do Włoch (korzystając z tego że język jest w miarę podobny) lub dalej i stamtąd przysyłają pieniądze nierzadko utrzymując całe rodziny.
Ludzie starsi są raczej postsowiecko obojętni i nie mają ochoty rozmawiać z obcymi. Sprzedawcy i kelnerki, z którymi się stykamy prawie wszyscy bez wyjątku są głęboko obrażeni na cały świat, albo też po prostu ich praca nie jest ich godna. Zachowują się jak nasze polskie sprzedawczynie w sklepie mięsnym za komuny. Po kilkutygodniowym pobycie w Turcji z niesamowicie gościnnymi i kontaktowymi ludźmi, którym traktowanie innych w sposób pozytywny nie przynosi jakoś ujmy i hańby znajdujemy się w miejscu gdzie zasady wzajemnej komunikacji obowiązują zupełnie odwrotne. To sprzedawca jest panem sytuacji i na prośbę klienta po chwili z obrażoną miną zwleka się z krzesła by podać mu na przykład konserwę rybną, po czym niedbale wydaje resztę – rzuca na stół wymięte banknoty. Doskonale wpisuje się to w atmosferę absurdu w której się znajdujemy i nawet nas to bawi, jednak mieszkańcom Mołdawii chyba nie ma czego zazdrościć. Młoda dziewczyna, studentka kiszyniowskiego uniwersytetu, która pomaga nam znaleźć w miarę sensowny nocleg wielokrotnie powtarza, że ten kraj jest jak więzienie i mimo tego, że leży w Europie to nigdzie nie można łatwo z niego wyjechać. Unia Europejska traktuje ich na równi z obywatelami Białorusi, czy państw azjatyckich. Nawet wyjazd do sąsiedniej Rumunii nie jest zdaniem naszej rozmówczyni zbyt prosty i przyjemny.









