Na zakończenie naszego tajskiego wyjazdu mamy zaplanowane by poleżeć choć trochę na piachu. Robimy to w niesamowicie prowincjonalnym i leniwym miejscu, w którym wreszcie nie ma wszystkich typowych atrybutów tajskiego turystycznego kombinatu. Akurat do wypoczynku nad morzem postanowiłam podejść nieco bardziej pilnie i nie wybierać broń boże żadnego popularnego miejsca, by nie oglądać jakiejś hałaśliwej nadmorskiej imprezowni w najgorszym wydaniu. Dlatego wybieramy wyspę Ko Sichang o której za wiele się nie dowiemy, z wyjątkiem jednej strony internetowej na jej temat. I był to bardzo dobry wybór, szkoda że mieliśmy na nią tak mało czasu bo najchętniej spędziłabym na niej tydzień, ale musieliśmy wracać do Bangkoku na samolot. Wyspa jest na prawdę mała i bez problemu można poruszać się po niej piechotą, jedynym mankamentem są czasami wolno biegające niezbyt przyjaźnie nastawione psy. Jeśli jest na prawdę daleko można podjechać tuk tukiem, bo tu to jedyny i wreszcie całkowicie normalny środek transportu. Praktycznie nie ma tu samochodów bo nie ma gdzie nimi jeździć. Na dowód niskiej popularności tego miejsca i jego prowincjonalności powinien świadczyć fakt że znajduje się na niej tylko jeden sklep „Seven eleven”. Wyspa jest skalista znajduje się na niej tylko jedna mała plaża (położona kilka kilometrów od naszego noclegu) z kilkoma knajpami a raczej grzecznymi restauracjami, w których siedzi dosłownie kilka europejsko-tajskich par mieszanych, wyglądających na takie z wieloletnim stażem, oraz obcokrajowcy, których można policzyć na palcach jednej ręki. A tak to religijni lub bojący się opalić Tajowie kąpiący się w ubraniach.
Nasz mieszkalny resort to kilka mniej lub bardziej kiczowatych i zdezelowanych domków przylepionych do zbocza skalistej zatoki. W zatoce nie ma niczego oprócz tych domków a u góry dom gospodarza tego przedsiębiorstwa, który nie mówi ani słowa po angielsku. Nie są jakieś specjalnie tanie ale i tak najtańsze na wyspie, kosztują 900 bathów za noc. Tak już jest jeśli miejsce jest mało popularne i mało w nim noclegów. Już pierwszej nocy zdajemy sobie sprawę jak niesamowicie jest tu cicho. Dla nieprzyzwyczajonego człowieka z miasta to poważny szok. Dwa razy dziennie koło naszej zatoki przepływa rzężąc rybacki kuter i to już koniec codziennych wydarzeń, bodźców i atrakcji, chyba że jest burza z piorunami albo przybiegnie pies właściciela, mały i cierpiący na psie ADHD. Jesteśmy w naszym resorcie sami w jedną weekendową noc mieszka też tajska rodzina. Był to chyba najfajniejszy czas nad morzem spędzony kiedykolwiek.
Na wyspie znajduje się także duży klasztor buddyjski i ośrodek medytacyjny, ale o dziwo mimo wcześniejszych planów i przymiarek nie dotarliśmy do niego wcale gdyż napawaliśmy się nic nierobieniem i nie chcieliśmy niczym go zakłócać. Za to wielokrotnie spotykaliśmy europejczyków w pomarańczowych szatach. Ponoć sporo ludzi z zachodu przyjeżdża na Ko Sichang także na kursy medytacji.
Pogoda pogarsza się z dnia na dzień. Co noc intensywnie pada i są burze z piorunami na szczęście nasz domek prawie wcale nie przecieka. Pora deszczowa zaczyna na dobre się rozkręcać.