Do Kuala Lumpur zaglądamy po raz drugi w drodze powrotnej tuż przed udaniem się na samolot do Singapuru. Jeździmy po całym mieście wzdłuż i wszerz, oraz kupujemy te azjatyckie towary, których jeszcze nie zdążyliśmy kupić na Penangu. Najpierw jednak mamy spore problemy z noclegiem. Wszystkie niedrogie hotele w spokojniejszych miejscach chińskiej dzielnicy są pełne. Znajdujemy jeden ale na tyle kiepski, że musimy się z niego wynieść po pierwszej nocy, więc tracimy czas na perypetie noclegowo-hotelowe. Niestety mamy za mało czasu by zdążyć zobaczyć wszystko co chcieliśmy. Nie mam tu na myśli jakiś szczególnie ważnych zabytków bo takich w Kuala Lumpur nie ma. Miasto istnieje od połowy XIX wieku. Jednak z racji tego, że za sprawą Brytyjczyków mieszkają tu różne azjatyckie społeczności planujemy pooglądać ich miejsca kultu. Większość ludzi przyjeżdża tutaj na zakupy, oraz traktuje to miejsce jako punkt wypadowy, dlatego też świątynie można odwiedzić w całkowicie spokojnej i nie turystycznej atmosferze. Nikt nie patrzy na nas przez pryzmat turystów, którzy przyszli pozwiedzać. Możemy im trochę poprzeszkadzać i się czegoś przy okazji dowiedzieć. Jest to całkiem niezłe miejsce by zorientować się we wszystkich głównych azjatyckich religiach, na przykład gdy w Azji jesteśmy po raz pierwszy.
Na początek Batu Caves – hinduskie miejsce kultu. Nie wiem czy w ogóle opłaca się tam jechać, jeśli akurat nie odbywają się w nich żadne religijne uroczystości. Byliśmy w trakcie pracującego tygodnia i było tam niezmiernie pusto. Prawie nikt nie składał ofiar, więc tamtejsze małpy były głodne i bezwzględnie wyrywały ludziom jedzenie. Akurat kręcono tam wtedy reklamę Red Bulla i małpy zagrabiły zapasy energetycznego napoju, którego reklama dotyczyła, sztucznie rozentuzjazmowanej ekipie filmowej, pijącej go demonstracyjnie z obowiązku, lub z przekonania. Okoliczne małpy są tak bardzo uzależnione od ludzkiego jedzenia: gazowanych słodzonych napojów i słodyczy, że aby je zdobyć nie cofną się przed niczym. Nasze współczesne jedzenie szkodzi nie tylko ludziom, ale nawet małpom. Mimo że są dość małe, lepiej nie wchodzić z nimi w interakcję i nie zbliżać się do nich za bardzo. Widziałam jak małpa podrapała małe dziecko, któremu “inteligentny” rodzic chciał zrobić z nią zdjęcie. Jaskinie są dość sporych rozmiarów i są zdolne pomieścić naprawdę dużą ilość ludzi, więc jeśli przebywa ich tam na raz kilkadziesiąt i tak wyglądają na mocno opustoszałe. Gdyby były miejscem kultu od kilkuset lat, z pewnością spotkalibyśmy tam niezwykle piękne i dopracowane ręcznie rzeźbione hinduskie posągi przeróżnych bogów. Niestety Batu Caves miejscem kultu stały się relatywnie niedawno, więc na metalowych stelażach postawiono tam zwykłe współczesne figury, wykonane pewnie w formie odlewów a następnie pomalowane. Możemy takie kupić w pierwszym lepszym sklepie z dewocjonaliami. Może to właśnie dlatego miejsce nie ma szczególnego klimatu, bo świątynia, posągi, całe zmienione przez człowieka wnętrze jaskiń po prostu są brzydkie, wytworzone w sposób masowy i nie wyróżniające się niczym szczególnym. W tak nowoczesnym kraju ludzie widocznie nie mają czasu, żeby przedmioty kultu jeszcze wytwarzać ręcznie i w sposób oryginalny. Miejsce wygląda jakby ktoś stworzył je w pośpiechu i byle jak. Moim zdaniem nie warto jechać tam tak, jak my pojechaliśmy, trzeba wcześniej wywiedzieć się kiedy odbywa się tam jakiekolwiek wydarzenie religijne. Hinduskie miejsca kultu zazwyczaj są bardzo żywe i chaotyczne, pełne różnych dziwnych ludzi i świętych mężów. W Batu Caves w zwykły pracujący dzień nikogo takiego nie spotkaliśmy, może tutaj w ogóle nie ma takich osób, bo wszyscy zarabiają pieniądze?
Odwiedzamy także dużą chińską świątynię Thean Hou poświęconą bogini mórz Tian Hou zwanej też Mazu, czczonej w południowych Chinach i na Tajwanie. Uważana jest ona za inkarnację bogini miłosierdzia Guanyin, czyli bardzo popularnej w Malezji chińskiej wersji Awalokiteśwary. Świątynia wybudowana w stylu eklektycznym łączy w sobie elementy buddyjskie, taoistyczne i konfucjańskie. Wygląda bardzo tradycyjnie. Zbudowano ją niedawno bo w 1989 roku za 7 milionów ringgitów, wykorzystując w jej konstrukcji zarówno tradycyjne chińskie rzemiosło jak i nowoczesne rozwiązania konstrukcyjne. Mimo że jest nowa, jednak w jej wykonaniu wykorzystano tradycyjne chińskie metody budowania i ozdabiania miejsc religijnych. Świątynia jest prawdziwą instytucją przepowiada się tu przyszłość i zawiera związki małżeńskie. Mnóstwo osób rozrzuca deseczki z wróżbami (niestety są tylko po chińsku). Dla anglojęzycznych pielgrzymów zostaje automat z karteczkami, który za drobną opłatą losuje wróżbę, odpowiednią dla naszego znaku zodiaku w chińskim kalendarzu, ale wróżby anglojęzyczne są strasznie lipne. W świątyni mieszczą się też liczne sklepy z kadzidłami, dewocjonaliami, książkami, muzyką. Mieści się na wzgórzu i jest otoczona dużą ilością zieleni. Osobiście uwielbiam takie chińskie świątynie.
Chcemy także odwiedzić sikhijską świątynię, bo jeszcze w takiej nie byliśmy, ale nie udaje nam się wejść do środka bo albo jest zamknięta na głucho, albo niezbyt chętnie przyjmuje obcych gości. Jednak czytając później w internecie na temat tej świątyni (i założeniach, żeby przyjmować wszystkich niezależnie od wiary, statusu, przekonań religijnych), nie jest to zbytnio możliwe. Albo więc byliśmy zmęczeni upałem i nie potrafiliśmy znaleźć do niej otwartego wejścia, albo była zamknięta.
Jeszcze za pierwszym razem w Kuala Lumpur odwiedzamy także przeznaczoną do zwiedzania świątynię muzułmańską – meczet Jamek z 1909 roku. W Malezji ludzie nie będący muzułmanami nie mogą wchodzić do meczetów. Żeby wejść tylko na jego dziedziniec, wszystkie nieodpowiednio ubrane kobiety muszą założyć długą do kostek obszerną suknię ze sztucznego i grubego materiału, które rozdaje obsługa meczetu. W kilka minut w temperaturze i wilgotności powietrza jaka tutaj panuje, zupełnie nie da się w czymś takim wytrzymać. Normalnie nikt tu w tak absurdalnych ubraniach nie chodzi, bo wielokrotnie oglądałam potem lokalne muzułmańskie stroje na bazarach i w sklepach i były dużo lżejsze nawet jeśli należały do najtańszych. Dlatego mam wrażenie, że specjalnie rozdają w nim coś takiego, żeby europejczycy zbyt długo tu nie przebywali. W porównaniu do meczetów tureckich, które służą za miejsce spotkań i wielokrotnie nieraz bardzo długo, rozmawialiśmy w nich z ludźmi, na tematy również zupełnie niezwiązane z religią, spędzając w nich czasami długie godziny, podejście Malajów do tematu jest o sto osiemdziesiąt stopni inne z gorliwością godną neofitów. Nie wiem jak ma to zachęcić jakichkolwiek ludzi innego wyznania do zostania członkiem ich społeczności, skoro tak bardzo się zamykają.
Porzucając tą wielowyznaniową tematykę, oprócz przebywania w świątyniach robimy tu również inne rzeczy. Na przykład odwiedzamy tutejszy Bird Park. Dlaczego przyszedł mi do głowy taki pomysł i skąd w ogóle się tam wzięłam? Zainteresował mnie Singapurski Bird Park, na którego reklamę przypadkowo natrafiłam. Wyglądał jak zoo pozbawione krat z możliwością bardziej bezpośredniego zetknięcia się ze zwierzętami. Jednak brak czasu i niezbyt zachęcająca cena sprawiły, że nie udało mi się do niego dotrzeć. Jako że zostało nam pół dnia wolnego i okazało się, że podobny park istnieje również w Kuala Lumpur, postanowiliśmy do niego się udać. Reklamuje się on w internecie jako największy tego typu park na świecie. Składa się z olbrzymich rozmiarów wolier w których znajdują się różnego rodzaju ptaki, rosną rośliny i przez ich środek biegnie chodnik którym poruszają się ludzie. Ptaki w zależności czy mają ochotę czy też nie, przebywają blisko ludzi lub chowają się w zaroślach. W wielu miejscach można nabyć dla nich karmę i zwiększyć swoje szanse na ich zobaczenie z bliska. Ptaki niezbyt przejmują się ludźmi, są na tyle oswojone, że z daleka się ich nie boją, jeśli mają ochotę to przyjdą skuszone jedzeniem. Jeżeli ktoś znajdzie się zbyt blisko, a one tego sobie nie życzą to można zarobić od nich dziobem, co jest bardzo dobre i uświadamia ludziom że zwierzę to nie posłuszna zabawka. Dlatego w wolierach z tukanami czy dużymi papugami cały czas przebywa jakiś pracownik bo z nimi chyba nie ma żartów. Ogólnie jest to chyba lepsze założenie niż ptaki w typowym ogrodzie zoologicznym z klasycznymi klatkami i z pewnością pełni niezmiernie ważne funkcje edukacyjne. Część ptaków spaceruje także po odkrytych częściach parku, nie wiem czy znalazły się przypadkiem bo w wolierach była jakaś luka, czy są one półotwarte żeby ptaki mogły swobodniej się przemieszczać. Raziły mnie tylko nieco miejsca gdzie ludzie mogli zrobić sobie zdjęcia z ptakiem na ręce. Wykonywanie zdjęć z na wpół śpiącymi sowami, które w dzień były dosłownie nieprzytomne i co chwila ktoś je budził i przestawiał z miejsca na miejsce wyglądało dość dziwnie i niesmacznie. Najchętniej korzystali z tego ludzie z małymi dziećmi oraz ludzie w każdym wieku z krajów arabskich. Nie wiem czy stworzone w parku warunki wszystkim gatunkom umieszczonym tu odpowiadają i są dla nich dobre, bo nie znam się na tyle na ptakach. Być może to co jest dobre dla małych papug, niekoniecznie sprawdzi się dla większych ptaków. Nie znam się na tym na tyle aby mieć na ten temat jakiekolwiek zdanie. Może całe założenie tylko dla ludzi jest czymś lepszym, bo uspokaja ich sumienia że nie oglądają zwierząt w klatce, a ptakom jest wszystko jedno bo i tak są zamknięte w klatkach co z tego że bardzo dużych?
Dość intensywnie zajmowałam się także w Kuala Lumpur zakupami zarówno na bazarze na Chow Kit jak i w sklepach dla Hindusów z towarami typowo indyjskimi oraz takich dla Chińczyków prowadzonych przez nich i dla nich, w odpowiednich do tego dzielnicach. Na samo chodzenie po takich sklepach i pytanie dosłownie o wszystko, można przeznaczyć kilka dni. Zwiedziłam także kilka galerii handlowych między innymi KLCC Suria w wieżach Petronas, oraz japoński dom handlowy Sogo, który znam dobrze z Hongkongu. Panuje tu taki kult zakupów, że jednym z ważniejszych materiałów jaki rozdają turystom już na lotnisku jest wielostronicowy poradnik “Shopping Malaysia”. Ogólnie w Malezji możemy kupić towary prawie z całej Azji, w sensownych i nie przekłamanych dla turystów cenach. Oczywiście nie mówię tutaj o miejscach w rodzaju Central Market, tylko o najnormalniejszych sklepach, z których korzystają miejscowi. Do Central Market też można się przejść, by zobaczyć co w ogóle ciekawego można w Malezji kupić, ale oprócz fajnego współczesnego rękodzieła, część przedmiotów to trochę przepłacona cepelia. Miejsce to być może przyda się ludziom, którzy pragną zakupić jakieś zabytkowe i drogie przedmioty. Za to turystyczna chińska tandeta jest tam droższa niż gdziekolwiek indziej. Jako że jestem trochę zbzikowana na punkcie najrozmaitszych dewocjonaliów, jedynymi nie użytkowymi rzeczami, które kupuję są właśnie one, natomiast typowe “pamiątki” w szerokim rozumieniu w ogóle mnie nie interesują. Raz na kilka wyjazdów kupuję kiczowaty magnes na lodówkę i to w zupełności mi wystarcza. Wolę kicz religijny. W Kuala Lumpur jest ogromny wybór dewocjonaliów buddyjskich (chińskich), hinduskich i muzułmańskich, wytwarzanych zarówno w ojczyźnie emigrantów jak i na miejscu. Oprócz takich przedmiotów, z Azji przywożę przyprawy, herbatę, żywność, ubrania, kuchenne akcesoria, rzeczy które potem normalnie zużywam. Do tego dochodzą jeszcze liczne płyty z muzyką, które są zazwyczaj bardzo tanie w porównaniu z Europą. W Kuala Lumpur możemy przede wszystkim w niemal każdym sklepie się porozumieć, zasięgnąć informacji, dopytać. Dzięki temu eksplorowanie sklepów z nieraz dziwnymi towarami chińskimi i hinduskimi jest jeszcze przyjemniejsze niż zazwyczaj.