Kuala Lumpur w kilka dni (część pierwsza)

Po Kuala Lumpur nie spodziewałam się niczego szczególnego. Na polskich forach czytałam bardzo liczne opinie, że jest to miejsce nijakie, bez wyrazu i trzeba z niego szybko uciekać. Nie do końca wierzę we wszystko co pisze się na polskich forach turystycznych, bo chociażby  zachwytów nad Bangkokiem i jego “bacpackerską dzielnicą” nie podzielam w zupełności.  Pierwsze zaskoczenie po przyjeździe do tego miasta to brak jakichkolwiek naganiaczy i niezdrowego zainteresowania nami jako potencjalną “turystyczną zwierzyną łowną”, od której można za wszystko wyciągnąć kilka razy wyższą kwotę niż od kogoś lokalnego. Ostatni raz w Azji miałam tak chyba w Chinach. Kraj jest na tyle bogaty, że takie rzeczy zdarzają się chyba tylko wyjątkowo. Owszem zdarza się wyrywanie torebek kobietom na ulicy, bo wszędzie wiszą informujące przed tym ostrzeżenia, jednak na to narażeni są tak samo obcokrajowcy jak i lokalni mieszkańcy, a dzieje się tak w dużej mierze z powodu biednych emigrantów. Malezja to najbogatszy kraj w tej części Azji i mnóstwo ludzi próbuje tutaj zacząć lepsze życie, co oczywiście nie udaje się każdemu. Drugim zaskoczeniem jest to,  że mnóstwo osób doskonale mówi po angielsku. Dzięki temu w tym kraju możemy dowiedzieć się o Azji najwięcej. W Kuala Lumpur w jakimkolwiek sklepie, a nawet na bazarowym straganie mogę zapytać się do czego służy jakaś dziwnie wyglądająca substancja, którą ktoś sprzedaje i mam przynajmniej 50% szans, że ktoś w sklepie mi to wyjaśni, bo większość ludzi jest co najmniej dwujęzycznych, albo pod ręką zawsze znajdzie się ktoś kto w jakimś stopniu włada angielskim. Chętnie tłumaczą obcym. Mamy tu sporą chińską i indyjską diasporę, która żyje według swoich zasad. Dzięki temu możemy poznać w miarę dobrze podstawowe indyjskie i chińskie tradycje kulinarne i kulturowe. Do tego dochodzą rdzenni mieszkańcy – muzułmańscy Malajowie, również przyjaźni i w miarę komunikatywni. Dodajmy do tego jeszcze tłum odwiedzających Malezję Arabów, najczęściej Saudyjczyków (Oczywiście oni będą społecznością najbardziej zamkniętą i nie nastawioną na kontakt) i będziemy mieli prawie cały azjatycki kontynent w jednym miejscu.  Dlatego Malezja może być najlepszą destynacją na pierwszy raz w Azji, gdzie spotkamy “po trochu wszystkiego”. W przyjaznej dla nas atmosferze, w której nikt specjalnie nie zwraca na nas uwagi, poznamy tutaj bardzo wiele azjatyckich zagadnień, z dziedziny kuchni, popkultury, tradycji, sztuki. W Chinach nie porozmawiamy tak bardzo z ludźmi nie znając Chińskiego, w Tajlandii nie wiem czy w turystycznych miejscach ktokolwiek chciałby z nami rozmawiać. Tutaj nie dość że mamy prosty język Bahasa którego podstaw dość łatwo szybko się nauczyć, to jeszcze ludzie rewelacyjnie znają angielski, zupełnie jak w Hongkongu. Z tym że w Hongkongu życie płynie chyba szybciej i nie wiem czy mogłabym przez godzinę zamęczać kogoś pytaniami o przeróżne towary, które sprzedaje. W Kuala Lumpur mogę też wejść do dowolnej świątyni i zapytać po co jest to czy tamto i o co z tym chodzi. Nikt się nie obraża a ja mogę czasami dowiedzieć się czegoś o co wcześniej nie miałam jak zapytać.

Hotel znajdujemy w chińskiej dzielnicy, w spokojniejszej części ulicy Jalan Petaling. Nocleg w jej zadaszonej części, w której są knajpy dla białych turystów i nocny bazar z podróbkami, musi być zdecydowanie za głośny, patrząc na to co się na niej dzieje. Nasz hotel oprócz turystów, zamieszkują dyskretne i całkiem sympatyczne prostytutki, których w tej dzielnicy jest dość sporo, ale w przeciwieństwie do Tajlandii są bardzo mało widoczne. W hotelu tylko nocują, tudzież odsypiają noce po pracy. Pomimo różnych dziwnych ludzi jakich czasami w nim spotykamy, prowadzony przez Chińczyków Petaling Hotel jest niedrogi a przy tym wręcz idealnie czysty, cichy i bezpieczny. Niestety ma tę  wadę, że z racji ceny, wzorowego chińskiego porządku jaki w nim panuje i bliskości do wszelkich atrakcji, prawie nigdy nie ma w nim wolnych miejsc, bo jest strasznie popularny.

Na jedzenie chodzimy regularnie do rewelacyjnego mamaku – taniej jadłodajni nieopodal central market, która rozmiarami przypomina co najmniej salę gimnastyczną. Ustawionych w niej jest grubo ponad sto stolików, które non stop są zajęte. Jedzenie gotuje się w ogromnych garach, wszystko sprzedaje się na pniu. Menu jest tylko w bahasa i po kolei testujemy różne potrawy, żeby wiedzieć przed Indonezją co jest co. Większość jest na prawdę dobrze zrobiona. To lokal muzułmański, na ścianach wiszą liczne cytaty z Koranu i brokatowo połyskują. Razem z jedzeniem dostaje się karteczkę, z którą trzeba po zjedzonym posiłku uiścić opłatę w kasie. Na początku nie wiedzieliśmy co mamy zrobić i komu za jedzenie zapłacić, a w lokalu pracowali sami Malajowie, którzy mówili tylko w swoim języku. Nikt nie interesował się faktem czy klient zapłacił czy nie, co dla Azji jest typowe. Tu zawsze zakłada się czyjąś uczciwość. W końcu udało nam się załapać, że mały stoliczek za przepierzeniem ukryty w głębi lokalu pełni funkcję kasy. Rano lokalu pilnował właściciel z licznymi sygnetami na grubych palcach i ogromnym roleksem na ręce. Wtedy puszczano w nim wyłącznie recytacje Koranu. Trochę głupio je się roti i pije kawę w rytmie koranicznych recytacji, ale w sumie to dość ciekawe doświadczenie. W południe właściciel opuszczał biznes i jego pracownicy nieśmiało włączali malezyjski pop. Wieczorem, kiedy właściciela na pewno już nie było, w lokalu zawsze leciał amerykański pop z Lady Gagą i Adele na czele, oraz rap i hip hop, w dodatku podkręcone na cały regulator. Lokal podobał mi się bardzo, do kiedy nie musiałam skorzystać w nim z toalety. Potem podobał mi się także, ale nieco mniej. Niemniej jednak jedzenie które gotowało się na oczach gości wyglądało na dość czyste :). Udało mi się nawet znaleźć ten lokal w google.

Miasto jest dość kosmopolityczne, bo mieszka w nim wiele różnych narodów, ale jednocześnie nieduże, miejscami niemal prowincjonalne. Jest bardzo niewielkie w porównaniu z przeciętną azjatycką metropolią. Wprawdzie obszar metropolitalny Kuala Lumpur liczy sporo osób, ale samo miasto to zaledwie 1,6 miliona. Więc z jednej strony będziemy tu mieć zawsze błyszczące i jasno świecące w nocy wieże Petronas, będące centrum malezyjskiego biznesu i handlu, w których możemy zobaczyć niemal wszystkie narody świata w kilka godzin i kupić produkty topowych światowych marek. Z drugiej strony – niecałą godzinę pieszo od słynnych wież mieści się na przykład rozległy bazar na którym możemy nabyć krowią głowę w całości i gdzie w towarzystwie milionów much rozbiera się mięso jak sto lat temu, a ludzie z pobliskich wiosek sprzedają rozmaite zielsko. W Kuala Lumpur można kilka razy dziennie przenosić się z jednego świata do drugiego. Same dwie wieże to tylko niewielka enklawa idealnego miasta, jakim pewnie Kuala Lumpur planuje w przyszłości być. Fakt, że są one dopieszczone w każdym detalu i fajnie pobyć w tak starannie przemyślanym i dopracowanym miejscu i trochę się tym porozkoszować, bo takiej architektury nie spotkamy w Polsce pewnie jeszcze przez długi czas. Jednocześnie nie czuję się tutaj jak w Singapurze, gdzie taki idealny świat znajduje się w zdecydowanej przewadze. Razem z blichtrem i luksusem idzie w parze obsesyjny porządek, wszechobecne kamery, milion zakazów i nakazów. Zdecydowanie nie pasuję do takiego świata i bardzo mnie on drażni. W Kuala Lumpur mogę wybrać się do niego na wycieczkę, ale nie czuję się przez niego zdominowana jak w Singapurze. Bardzo uspokaja mnie fakt że niecałą godzinę drogi piechotą znajduje się ogromny, tętniący zupełnie innym życiem bazar, gdzie polscy pracownicy przeróżnych sanepidów szybko umarliby na zawał serca.

mal_kuala-lumpur_petronas-towers_001.jpg
Poziom dopracowania wież Petronas w każdym szczególe wewnątrz i na zewnątrz robi wrażenie tak duże, że miejscami całość wydaje mi się trochę pretensjonalna.
mal_kuala-lumpur_petronas-towers_003.jpg
mal_kuala-lumpur_petronas-towers_002.jpg
mal_kuala-lumpur_petronas-towers_005.jpg
mal_kuala-lumpur_petronas-towers_004.jpg
mal_kuala-lumpur_park-kolo-petronas-towers_002.jpg
mal_kuala-lumpur_park-kolo-petronas-towers_001.jpg
mal_kuala-lumpur_monorail_001.jpg
Biznesowa część miasta wygląda na nieźle uporządkowaną i tylko miejscami wdziera się tutaj miejska anarchia.
mal_kuala-lumpur_budynki_001.jpg
Niewiele dalej można spotkać i takie widoki.
mal_kuala-lumpur_bazar_sprzedawca-jack-fruit_001.jpg
Oraz dokonać zakupów owoców i warzyw na ogromnym bazarze niedaleko biznesowej dzielnicy miasta. Na zdjęciu pan sprzedaje i na miejscu oporządza owoce bochenkowca (Jack Fruit).
mal_kuala-lumpur_chinska-restauracja_001.jpg
Szczyptę Chin i Indii znajdziemy w mieście na każdym kroku.
mal_kuala-lumpur_kwiatowe-girlandy_001.jpg
Girlandy kwiatowe wykorzystywane w hinduskich świątyniach.
mal_kuala-lumpur_budynki_002
W mieście jest też sporo parków i terenów zielonych.

Jest też zupełnie inna część miasta, którą zasiedlają wyłącznie Arabowie z Zatoki, zarówno ci spędzający w Malezji urlop jak i tacy, którzy mieszkają tu nieco dłużej z powodu licznych interesów, jakie Malezja prowadzi z państwami z Półwyspu Arabskiego. Nie spotkamy ich nigdy w chińskiej dzielnicy gdzie je się wieprzowinę i na każdym rogu można kupić alkohol, w której mieszkają głównie zachodni turyści. Dla Arabów istnieje w Kuala Lumpur całe zaplecze,  z czego najważniejszą jego częścią są centra handlowe, sprzedające głównie drogie ubrania oraz arabskie perfumy i kosmetyki, bo zakupy to ich główna pozadomowa aktywność zarówno u siebie jak i za granicą na wakacjach. Inne aktywności, takie jak chociażby skorzystanie z oferty kulturalnej miasta ich nie interesują, gdyż u nich większość takich aktywności jest zakazana.  Zazwyczaj poruszają się oni z własnym kierowcą, żeby nie narażać swoich kobiet na jakiekolwiek kontakty z przypadkowymi ludźmi w środkach publicznego transportu, chociaż zdarzają się nieliczne od tego wyjątki. Widziałam kobiety z krajów arabskich zarówno takie, które podczas wakacji zrzucały swoje abaje i chodziły w miarę normalnie ubrane, z zachowaniem muzułmańskich zasad, ale w jasne i przewiewne stroje, dzięki czemu mogły jakoś funkcjonować w upalnej i wilgotnej pogodzie jak i takie, które były zasłonięte całe wraz z oczami i w czarnych rękawiczkach. Mocno się zastanawiałam dlaczego i po co ktoś jedzie na jakiekolwiek wakacje spędzając je wszędzie poza hotelem w czarnym worku na głowie i nawet niewiele przez niego widzi. Na Penangu widziałam także kobiety siedzące w takim właśnie pełnym rynsztunku na plaży w cieniu, podczas gdy reszta ludzi, na przykład ich mężowie i dzieci opalała się i pływała. Pogoda w tym dniu była niesamowicie parna i wilgotna bo co chwilę padał deszcz a w przerwach intensywnie świeciło słońce, oddychanie sprawiało trudność i pomimo gołych do połowy nóg oraz krótkich rękawów lały się ze mnie strumienie potu. One w tym czasie usiłowały w swoich czarnych okryciach na twarzy jeść ociekające tłuszczem sataye. Na szczęście żadna nie zmarła przy nas z przegrzania. Ciekawe jak im się siedziało w czarnej tkaninie na twarzy, w dodatku przesiąkniętej tłuszczem i przyprawami. To naprawdę szokujące bo są to ludzie którzy na wakacje przylecieli samolotem, jednocześnie część ich umysłu pozostaje gdzieś w bardzo mrocznych czasach średniowiecza. Oglądając zlane potem twarze arabskich kobiet, z obrzydliwie rozmazanym obfitym makijażem dosłownie słaniające się na nogach z powodu upału i własnej fatalnej kondycji, gdy muszą przejść kilkaset metrów pieszo bo samochodem nie da się dojechać, trudno mi sobie uświadomić, że dla nich taki stan rzeczy jest nobilitacją. Nie muszą przecież podróżować z innymi ludźmi tylko mają zapewnioną ochronę i bezpieczeństwo, poznając Malezję głównie zza szyb klimatyzowanego samochodu. Nie jest to dla nich kara, ale w ich pojmowaniu, pewien rodzaj komfortu. Zdecydowanie mają one poczucie wyższości nad całym zdegenerowanym i nieuporządkowanym światem, który oglądają i odnoszą się do niego z widoczną rezerwą. Jeśli inna kobieta, na przykład ja, spróbuje się do nich uśmiechnąć, zazwyczaj nie odpowiedzą nam tym samym, tylko sprawią wrażenie, że tego nie zauważyły. Dla nich brak jakiejkolwiek interakcji z otoczeniem nie jest stratą a swoistym luksusem. Nigdy nie zapomnę jakim szokiem było dla mnie zobaczenie po raz pierwszy w życiu kobiety całkowicie zasłoniętej czarnym materiałem, bez jakiegokolwiek nawet otworu na oczy, oraz w czarnych rękawiczkach, “zwiedzającej” Stambuł. Przed nią w spodniach do połowy łydki i z krótkimi rękawami oraz aparatem fotograficznym jak każdy zwykły turysta paradował jej mąż – Arab. Kobieta jak dla mnie za życia skazała się (lub została skazana) na społeczne nieistnienie, nie mogła przecież w swoim wierzchnim okryciu nie tylko publicznie jeść i pić, oddychać świeżym powietrzem, biegać, śmiać się, ale nawet spojrzeć komukolwiek w oczy. W skrajnych przypadkach, kobiety z najbardziej radykalnych arabskich rodzin przez całe życie przechodzą zupełnie anonimowo. Społecznie nie istnieją. Poza najbliższą rodziną żaden mężczyzna nie wie nawet jak taka kobieta się nazywa, nie wolno bowiem wymieniać jej z imienia, tylko nazywa się ją przy pomocy kunji, czyli grzecznościowego zwrotu pochodzącego zazwyczaj od imienia pierwszego syna, którego urodziła. Nie wypada mężowi w jakikolwiek sposób mówić o żonie, broń boże wymawiać jej imienia. Nikt też nie wie jak wygląda i nikt obcy nie może z nią porozmawiać. Dzieje się to w dzisiejszych czasach najzupełniej legalnie i jest czymś zwyczajnym. Z drugiej strony ci ludzie jeżdżą samochodami, latają samolotami, mają telewizję i internet. Dla mnie najciekawsze jest podglądanie tego jak oni żyją, z jakim dziecinnym zachwytem reagują na atrakcje i bodźce, które dla nas są czymś najnormalniejszym w świecie, a dla nich są nieznane, z racji tego że u nich w kraju prawie nic nie jest dozwolone . To żywy i prawdziwy kawałek średniowiecza, który mogę oglądać własnymi oczyma, coś niezwykle fascynującego. W dodatku nie muszę czynić jakichkolwiek starań by w ich świat wniknąć bo spotykam go niejako przy okazji. Jednocześnie zdaję sobie sprawę jak przygnębiające i ubogie intelektualnie musiało by być życie w takim świecie jak ich, bez jakiejkolwiek innej opcji do wyboru.

mal_kuala-lumpur_reklama-canona_001.jpg
Muzułmańską atmosferę miasta widać chociażby w reklamach.
mal_kuala-lumpur_stragan-z-chustami_001.jpg
I popularnych towarach.
mal_kuala-lumpur_wagon-dla-kobiet_001.jpg
W środkach publicznego transportu często spotkamy udogodnienia tylko dla kobiet.

Wracając jednak do tematu niniejszego postu, polubiłam to miasto, ze względu na spokój jaki w nim panuje, możliwość wtopienia się w tłum, dużego urozmaicenia kulturowego i kulinarnego. Propozycje przeznaczone dla turystów może nieco miejscami zalatują popeliną, ale możemy znaleźć sobie własne, bo w Kuala Lumpur ogólnie jest co robić. Moje plany na następny raz, to z pewnością cały dzień spędzony w Muzeum Sztuki Islamskiej, które jest ponoć najlepszym tego typu muzeum poza państwami Półwyspu Arabskiego. Po mieście można wygodnie i w miarę sprawnie się poruszać bo jest stosunkowo nieduże. To świetnie miejsce na zakupy wszelkich możliwych azjatyckich utensyliów chińskich, indyjskich i arabskich. Możemy też podejrzeć jak żyje najkonserwatywniejsze społeczeństwo na świecie, bez konieczności wyjeżdżania do Arabii Saudyjskiej. Mnie ten miks średniowiecza i nowoczesności trochę przeraził i jednocześnie zafascynował.

Podziel się z innymi: