Ten wpis będzie podsumowaniem kolejnych kilku wyjazdów do Lwowa. Tym razem chciałabym skupić się na zachodniej części miasta, której najważniejszą arterią jest ulica Gródecka (Horodotska, Городоцька). Pełniła ona dla tej części starego Lwowa tą samą funkcję co dla wschodniej części ulica Łyczakowska. Tę część miasta darzę sporym sentymentem, spędziłam w niej sporo czasu z racji występowania tu sporej ilości tanich mniej lub bardziej sensownych noclegów. To tu najczęściej zaczyna się dla wielu ludzi pierwszy kontakt z miastem: wychodzą z dworca kolejowego po odbytej podróży pociągiem, lub wysiadają w jego okolicach jeśli przyjeżdżają marszrutką z Szegini. Sam dworzec również zasługuje na uwagę. Powstał w latach 1899-1903 i był przykładem architektury secesyjnej. Już niespełna 15 lat po jego budowie wnętrze dworca pokryte malowidłami i rzeźbami zostało znacznie zniszczone. Kolejne przebudowy w latach stalinowskiej dyktatury jeszcze bardziej je zubożyły. Fasada dworca i hala peronowa dotrwały bez większych zmian i nie tak dawno zostały odremontowane. Niemal natychmiast po wyjściu z okolic dworca można zobaczyć przepiękne i bardzo charakterystyczne lwowskie widoki: stary lśniący bruk, lekko podniszczone XIX wieczne kamienice, powyginane do granic możliwości tory tramwajowe, (które już niedługą takie nie będą bo obecnie są remontowane) i ludzi bezładnie przebiegających z jednej strony ulicy na drugą prawie pod kołami tramwajów, samochodów i marszrutek. Zazwyczaj nasze kroki najpierw kierujemy w stronę centrum w poszukiwaniu noclegu. Pierwszym okazałym budynkiem, który rzuca się nam w oczy, jest okazały neogotycki kościół św. Elżbiety z początków XX wieku, wybudowany dla uczczenia tragicznej śmierci cesarzowej “Sissi”, od 1990 roku pełniący funkcję cerkwi świętych Lizawiety i Olgi. Ciekawą sprawą jest jego położenie. Ponoć leży na granicach dwóch morskich rozlewisk. Woda z jednej rynny kościoła ścieka do zlewiska Morza Bałtyckiego, a z drugiej do Morza Czarnego. Z zewnątrz wygląda on bardzo ponuro i mimo że mijałam go co najmniej kilkadziesiąt razy, to nigdy nie weszłam do środka, więc nie mogę podzielić się jakimikolwiek wrażeniami. Następnie ulica zaczyna nieco opadać, jednocześnie pojawia się park w którym mieści się plac zabaw z lekko horrorystycznymi przyrządami. Nad parkiem góruje kolejna ważna świątynia – sobór św. Jura. Jego twórcy znakomicie wykorzystali naturalne wzniesienie. Fantazyjne kształty świątyni widoczne są z przeróżnych części miasta. Dojście do niej od ulicy Horodotskiej odbywa się za sprawą zrujnowanych schodów wiodących na równie zrujnowane podwórko, na których pewnego razu spożywaliśmy krymskiego szampana i truskawki. Dosłownie sto metrów od pełnej cywilizacji jaką jest jedna z głównych lwowskich ulic, można znaleźć się w zarośniętym zielskiem miejscu po którym prawie nikt nie chodzi i nie być niepokojonym przez nikogo przez dłuższy czas. Jest to przykład na to jak dziwne lokum na imprezę pod gołym niebem można znaleźć we Lwowie. Kawałek dalej znajduje się lwowski cyrk i niezrównany hotel Arena, w klimacie lekko sowieckim, w którym można przenocować za bardzo niewielkie pieniądze, umyć się w ciepłej wodzie w hotelowej piwnicy, oraz mieć poczucie bycia dobrze pilnowanym przez cały zastęp pań etażowych.
Jeżeli uda nam się zamieszkać w tym hotelu, trzeba wiedzieć że w okolicy znajduje się sporo tanich, ale “możliwych do przeżycia” lokali, w których można rano coś zjeść oraz poobserwować lokalne życie. Jednym z nich jest nasz ulubiony nie posiadający nazwy, trochę “spelunowaty” bar, na którego szyldzie napisane jest po prostu “Kafe-bar”. Znajduje się niemal naprzeciwko kościoła św. Anny na rogu ulicy Szewczenki i Klepariwskiej. Mimo że jest chyba najtańszym lokalem we Lwowie, w którym kiedykolwiek jadłam i jest dość obskurny, nie wyobrażam sobie nie odwiedzenia go przynajmniej raz zawsze kiedy jestem we Lwowie, bo darzę go dużym sentymentem. Nawet da się w nim zjeść coś jadalnego – starsze panie kucharki robią tu ręcznie miniaturowe pielmieni, których porcja jest bardzo mała (ale też bardzo tania) dlatego żeby najeść się chociaż w nieznacznym stopniu trzeba zamówić dwie. Pozostałe potrawy w postaci przywiędłych kanapek, czeburieków i zasuszonych sałatek nie budzą mojego zaufania. Wbrew wyglądowi lokalu można się tam także napić kawy z nie najgorszego ekspresu, więc jest pierwszym miejscem do którego można zaglądnąć po wyjściu z hotelu. Jednak nie dla kawy i pielmieni tu przychodzę. Najważniejsze są sceny, które można obserwować podczas jedzenia. Ja piję kawę ale raczej jestem wyjątkiem, bo jest to lokal do którego mężczyźni wpadają na “szybką setkę” przed rozpoczęciem pracy. Wpadają różni, lepiej i gorzej ubrani, niektórzy mogą wyglądać na budowlańców, co patrząc z perspektywy mojego kraju nie powinno jeszcze tak bardzo mnie dziwić. Ale poczesne miejsce wśród klienteli zajmują także żołnierze, milicjanci i pozostali przedstawiciele niezliczonej ilości służb mundurowych. Wszyscy zamawiają dwie szklanki przeźroczystej cieczy jedną mniejszą a drugą większą: literatkę wódki – minimum 100 mililitrów (zazwyczaj więcej), oraz szklankę wody. Duszkiem wychylają obydwie, obcierają usta rękawem i maszerują do pracy. Czasem ten zestaw śniadaniowy wzbogacony bywa także o czeburieka. Zanim zjemy, lokal obsłuży co najmniej kilkunastu spragnionych klientów. Wygląda to odrobinę szokująco i musi znaczyć, że w żyłach co drugiego mijanego na ulicy człowieka już od rana musi płynąć pewna dawka alkoholu, a to i tak zachód kraju gdzie pije się chyba najmniej. Widać dlaczego mężczyźni w byłych republikach radzieckich żyją krótko. Korzystając z “Kafe baru” niekoniecznie musimy zaglądać do knajpianej toalety skrzętnie zamykanej na klucz, żeby nikt niepowołany nie dostał się do niej z ulicy (jakby można było jeszcze w jakiś sposób jej zaszkodzić). Niemniej jednak toaleta to nie wszystko – jestem wiernym klientem tego lokalu i nigdy niczym się w nim nie zatrułam.
Skręcając w ulicę Klepariwską możemy nieco zboczyć z naszej trasy i skierować się w stronę Lwowskiego Browaru, którego obecnym właścicielem jest Carlsberg, oraz Muzeum Piwowarstwa. Przy okazji możemy odwiedzić Bazar Krakowski, prawdziwy tętniący życiem nieturystyczny bazar na którym zaopatrują się jego mieszkańcy, chociaż ponoć po otwarciu Auchana stał się nieco mniej popularny. Kiedyś udaliśmy się ulicą Szewczenki w poszukiwaniu noclegu, chociaż szczerze mówiąc bardziej powodowani ciekawością, do słynnego i chyba jeszcze bardziej kultowego od Areny hotelu Elektron, mieszczącego się w zwykłym bloku mieszkalnym. Muszę przyznać że to już był prawdziwy hotelowy hardcore – typowy komunistyczny hotel robotniczy w dodatku nieremontowany od zamierzchłych czasów. Ceny pokojów były niewiele niższe od Areny, ale zimna woda była w nim tylko przez kilka godzin rano i wieczorem. Ciepłej nie było wcale, tak samo zresztą jak pryszniców, a na korytarzu unosił się bardzo niewiadomy zapach. Obsługa hotelu była zdziwiona na równi z nami, że przyszło nam do głowy rozpatrywać go jako potencjalne miejsce noclegu. Wracamy jednak na ulicę Gródecką. Idąc nią dalej w kierunku centrum zaczynamy mijać sporą ilość kantorów, które rozmieszczone są w różnej częstotliwości właściwie przez całą drogę od dworca do historycznego centrum. Kiedyś najkorzystniejsze kursy miały te znajdujące się po przeciwnej stronie ulicy w stosunku do więzienia – słynnych Brygidek, oraz kawałek dalej mniej więcej do wysokości kościoła św. Anny. Znajduje się tam mnóstwo małych sklepów z ubraniami, butami, jedzeniem, alkoholem, są także kantory. Te w okolicach rynku mają kursy zdecydowanie mniej korzystne.
Kierując się dalej w stronę centrum kamienice robią się coraz wyższe i wielkomiejskie, miejscami niestety poprzetykane współczesną paskudną architekturą, która nijak nie wpasowuje się w otoczenie. Powoli dochodzimy do opery i leżącego niewiele dalej postsowieckiego hotelu Lwów, w którym pokoje są sporo droższe od tych w hotelu Arena, a mieszka się tam znacznie gorzej, dlatego jest to dla mnie opcja ostatniej noclegowej szansy. Jak już nie uda mi się znaleźć nic lepszego w ostateczności wybieram to miejsce. Jeśli zamieszkamy w hotelu Lwów, albo w jego okolicy, gdyż znajduje się tu bardzo dużo kwater prywatnych, będzie to dobra okazja żeby udać się do mało popularnej dzielnicy miasta – Zamarstynowa. Skręcając do hotelu Lwów zaczynamy kierować swe kroki w stronę Zamarstynowa, wiedzie tam ulica o tej samej nazwie. Jest to dość ospała i biednie wyglądająca dzielnica, na której terenie podczas II wojny światowej mieściło się żydowskie getto. Zaczyna się już za torami kolejowymi, wzdłuż których raz oddalając się a raz zbliżając do nich, idziemy od dworca ulicą Gródecką. Zamarstynowska zaczyna się dość smutnym miejscem – siedzibą kolejnego więzienia znajdującego się w byłym klasztorze Misjonarzy, który był katownią najpierw hitlerowców a następnie NKWD.
Ogólnie dzielnica wygląda dość biednie i niezbyt interesująco. Warto jednak się do niej udać chociażby ze względu na cerkiew św. Paraskewy Piatnyci z 1645 roku, wybudowana przez Vasile Lupu – teścia Bohdana Chmielnickiego, co upamiętnia tablica z herbem Mołdawii. Cerkiew mimo, że położona daleko od centrum koniecznie zasługuje na odwiedziny. Świątynię zdobi imponujący ikonostas z XVII wieku, uważany przez niektórych za kamień milowy ukraińskiego malarstwa ikonowego. Oprócz niej na Zamarstynowie znajduje się również kilka barokowych kościołów katolickich, jednak nie robią one takiego wrażenia jak cerkiew. Na końcu naszej wycieczki możemy z powrotem przejść przez tory i udać się w okolice Wysokiego Zamku, mijając po drodze tajemnicze źródełko przy którym stoi sporo samochodów a miejscowi czerpią wodę. Niestety niczego nie udało mi się dowiedzieć ani też znaleźć na jego temat.