Po ponad dziesięciu latach przerwy postanowiliśmy zajrzeć do Kijowa podczas długiego weekendu majowego. Wycieczkę uważam za bardzo udaną. Wy także gorąco chcecie pojechać tam na majówkę, tylko o tym jeszcze nie wiecie. Kijów posiada bardzo duży potencjał – nie męczy nawet podczas upalnej pogody jaką mieliśmy – to tak dla równowagi, bo w 2007 roku non stop albo padał śnieg z deszczem, albo sam deszcz. W Kijowie czas przecieka przez palce, miasto jest bardzo rozległe, do wielu miejsc dojazd jest skomplikowany, na samo przemieszczanie się schodzi mnóstwo czasu, bo metro nie wszędzie dojeżdża. Oczywiście jeśli chcemy zaliczyć wszystkie najbardziej główne atrakcje to bez problemu dostaniemy się do nich metrem lub pieszo, jednak tym razem byliśmy w tych mniej oczywistych, a atmosfera majowej kanikuły sprawiała, że nie chciało nam się gonić do kolejnych.
Bazary spożywcze, na przykład Rynek Żytni (Житній ринок)
To pierwsze miejsce do którego tym razem rzucił nas los, a nogi same poniosły. Lepiej zacząć zwiedzanie od jedzenia, targowe jadłodajnie są bardzo egalitarne i zdecydowanie nie snobistyczne. Hale targowe Kijowa trzeba odwiedzać często i koniecznie bo można zaopatrzyć się na nich w dobra spożywcze ze wszystkich prawie republik radzieckich. Gruzińskie pieczywo (chaczapuri na każdym rogu) i przystawki, suszone ryby (oczywiście), granaty, rodzynki, daktyle, uzbeckie przyprawy. Mięso, które można sobie dokładnie wymacać przed kupnem (jak ktoś lubi). Jedynym niechlubnym wyjątkiem jest położony na słynnym Chreszczatyku Rynek Bessarabski (Бессарабський ринок) zwany też Besarabką, na którym na przykład można wypić rozliczne rzemieślnicze piwa. Na temat cen i jakości produktów na tym rynku lokalni ludzie rzucają bardzo złośliwe żarty. Ten rynek dotknęło pewnie to co spotkało już większość hal targowych w centrach miast zaatakowanych przez masową turystykę takich jak Budapeszt czy Lizbona – przestał służyć lokalnym ludziom a zaczął turystom. Żytny Rynek jest po drodze do wielu słynnych zabytków, dlatego o nim wspominam, a teraz możecie zobaczyć dobra które da się na takich rynkach kupić.
Kawa w papierowym kubku
Chyba najbardziej charakterystycznym widokiem Kijowa jest człowiek pijący kawę z papierowego kubka. Na dosłownie każdym rogu nawet na zupełnych rubieżach miasta znajdują się kioski i budy, w których jeszcze dziesięć lat temu znajdowały się rozliczne butelki z mocnym alkoholem sprzedawanym na porcje, a teraz ich miejsce zajęły wypasione ekspresy. Wiem, że działalność tego typu kiosków z alkoholem została zakazana, nie wiem jednak czy decyzja wydana została odgórnie dla całej Ukrainy, czy też leży w gestii lokalnych samorządów. W każdym razie efekt jest taki, że każda (dawniej alkoholowa) buda oferuje obecnie przynajmniej kilkanaście różnych sposobów wypicia kawy zamiast kilkudziesięciu wódek. Tam gdzie bud nie ma, pojawiają się kawiarnie mobilne. Raz wybraliśmy się metrem na jakąś bardzo odległą stację, bo w międzyczasie dobudowano spory kawałek linii i chcieliśmy zobaczyć co tam jest. Na powierzchni okazało się (jak zresztą wszędzie), że właśnie stawiano ogromne szpetne jak maszkaron blokowisko, przyozdobione po bokach motywem monstrualnej na kilka pięter ukraińskiej wyszywanki. Bloki były położone na środku absolutnie niczego, chyba jeszcze nie do końca zamieszkałe, za to tuż obok nich na nieutwardzonym placu stał dzielny wiekowy samochód dostawczy marki ZAZ Tavria z zamontowanym z tyłu wypasionym ekspresem. Myślałam że odlecę jak to zobaczyłam, starałam się dyskretnie zrobić zdjęcie tej cudnej konstrukcji ale mi nie wyszło :). Miejscowi żartują, że teraz miasto na serio zabrało się do pracy i przeciętnemu kijowianinowi nie w głowie już rozpoczynanie dnia kubkiem gorzałki z kiosku, dlatego wszyscy przerzucili się na kawę. Istnieją też lokalne kawowe sieciówki, które toczą między sobą zażarte wojny o klientów, rozdają karty lojalnościowe oferują skomplikowane programy i rabaty. Pałętając się tydzień po Kijowie można nazbierać ich kilka. Niestety efektem ubocznym kawowego rozbudzenia jest to, że miasto produkuje miliony sztuk śmieci na dobę w postaci papierowych kubków, a gdy w jednej sieciówce dopominam się o kawę w szklanym kubku (lub filiżance) to patrzą na mnie dosyć dziwnie bo siedzący przy stołach ludzie także piją z jednorazówek.
Kulinarne odkrycia
Jeśli już jesteśmy przy temacie jedzenia, to od razu może przeskoczymy na temat knajp. Z kuchni zagranicznych oprócz nieśmiertelnych włoskich restauracji i pizzerii, (które omijamy), w Kijowie niemal na każdym rogu znajdziemy knajpy z kuchnią krajów Kaukazu. Ilość gruzińskiego fast foodu – piekarni oferujących chaczapuri niemal przy każdym wyjściu i wejściu do metra, oraz knajpek z chinkali i gruzińskimi przystawkami, azerskimi kebabami, mięsnymi zupami z kolendrą, przyprawia o zawrót głowy. Ich jakość jest przeróżna. Od bardzo przyzwoicie smakujących, po biedny i bardzo niskobudżetowy fast food nie mający za wiele wspólnego z oryginałem. Najlepiej patrzeć na oceny i opinie o poszczególnych lokalach, lokalni ludzie dodają je zresztą bardzo chętnie na google lub trip advisorze, bo w tej chwili panuje na te potrawy ogromna moda i możemy wybierać i przebierać w ofertach. Jest tego tak dużo, że nie sposób spamiętać, gdzie warto zjeść, zwłaszcza że chyba ani razu nie wróciliśmy do tego samego miejsca, oprócz pewnej osiedlowej całkiem stylowej budy z chaczapuri, która była nam po drodze i całkiem przyzwoicie karmiła – przynajmniej działając na sensownych składnikach, a nie podróbach, więc przeważnie posiadała puste półki. Jeśli chcemy poznać podstawowe dania kuchni kaukaskich wystarczy być głodnym w Kijowie i zaraz się coś znajdzie.
Drugim odkryciem jest Musafir. Założony przez tatarskich uchodźców z Krymu, obecnie daje pracę dużej ilości osób i cementuje lokalną społeczność Tatarów. Wyobraźcie sobie niemal najbardziej prestiżową lokalizację w mieście, dosłownie rzut beretem od Majdanu Niepodległości 20 metrów w bocznej uliczce Chreszczatyku w bramie obok budy serwującej ponoć najbardziej kultowe buły z parówką – perepiczki. Zazwyczaj w tak bardzo w ścisłym centrum położonych miejscach nie jem niczego, bo ceny są zawrotne, a wszędzie roi się od turystów, i jest to zazwyczaj miejsce do szpanowania, a nie do szukania prawdziwego jedzenia. Zazwyczaj parę ulic dalej zaczyna się normalne życie w normalnych cenach. Wyobraźcie sobie jednak, że w takim bardzo mocno obleganym miejscu jedzenie jest absolutnie idealne – kompletnie do niczego nie można się przyczepić, każde danie jest perfekcyjnie zrobione, a na koniec dodam jeszcze że cenowo lokal zupełnie się nie wyróżnia jakby był niedrogą jadłodajnią. Obsługa za każdym razem była przemiła, mimo tłumu ludzi i wielgachnej powierzchni było sympatycznie jak w domu. To wszystko sprawia, że mimo ogromnych mocy przerobowych i kilku sal, nigdy nie ma pewności że w Musafirze da się usiąść i coś zjeść. Pierwszym razem udało nam się wejść i od razu mieć stolik, za drugim razem kazano nam przyjść za 3 godziny i stolik się znalazł. W międzyczasie też raz chcieliśmy tam coś zjeść i niczego nie dało się zrobić. A kolejny dzień z powodu pierwszego maja mieli zamknięte. Dowiedziałam się także, że Musafir jest niemal miejscem urzędowania krymskiego rządu na uchodźstwie, niemal na co dzień przesiadują w nim najbardziej nobilitowani członkowie tatarskich organizacji właśnie w tym lokalu odbywają swoje liczne spotkania. Lokal wzmógł modę na kuchnię tatarską w tym mieście i obecnie posiada drugą siedzibę (to ta w której byliśmy). Kijowianie uważają, że Musafir padł trochę ofiarą własnej popularności i nie da się w nim spokojnie posiedzieć ze względu na nieustanne i nieprzebrane tłumy ludzi, więc niemal od razu w Kijowie otworzyły się inne bardziej kameralne i spokojne lokale tatarskie które cieszą się większym uznaniem miejscowych i są mniej słynne, więc da się w nich spokojnie posiedzieć.
Ponoć te i inne dania kuchni tatarskiej można napotkać w okolicy kijowskiego meczetu Al-Rahma, gdzie w każdy piątek rozkładają się tradycyjne jadłodajnie z muzułmańskich byłych republik związku radzieckiego – na przykład z ogromnymi garami płowu. Niestety zanim się o tym dowiedzieliśmy piątek już minął, a w kolejny piątek mieliśmy być już na południu Ukrainy, więc nie udało nam się tam wpaść.
Ogród botaniczny
Jako że maj i kanikuła, to udaliśmy się do imponujących rozmiarów Narodowego Ogrodu Botanicznego, który jest tak duży że jeśli chcecie obejść cały to spokojnie spędzicie w nim większość dnia. Na pomysł majówki w ogrodzie botanicznym wpadło oprócz nas pół Kijowa, więc były długie kolejki do kasy biletowej czy do toalet, oraz tłumy ludzi na ścieżkach. W ogrodzie możemy zobaczyć 13000 gatunków roślin. Znajdziemy tu duże i klimatyczne szklarnie (ale niestety zatłoczone) z roślinami tropikalnymi, ogród japoński, koreańską pagodę ufundowaną przez ambasadę Korei, niektóre fragmenty ogrodu są dzikie i zapuszczone i trzeba się przez nie przedzierać, a do niektórych nie ma dostępu bo trwają prace konserwacyjne – widać że ogród dźwiga się z marazmu i odnawia co tylko się da. Miejsce jest bardzo po drodze, jeśli więc jesteśmy szybcy to w ten sam dzień możemy też obskoczyć Ławrę Peczerską i pomnik Matki Ojczyzny. Tylko czy warto aż tak się śpieszyć? – oczywiście że nie. Ogród botaniczny rozciąga się na obszarze 120 hektarów więc to porządne płuca miasta (zresztą podobnych wielkościowo innych zielonych płuc Kijów ma jeszcze sporo i to chyba największy plus tego miasta), przy tym większość parków w polskich miastach wygląda jak znaczki pocztowe. No i maj to świetna pora do odwiedzenia zarówno ogrodu botanicznego jak i skansenu, o którym przeczytacie poniżej jak i mnóstwa innych parków bo wtedy wszystkie drzewa kwitną i miasto wygląda super pozytywnie. Ogród botaniczny, plus własny prowiant to świetny sposób na przykład na upalną leniwą niedzielę w Kijowie. Na miejscu ciężko o dobre jedzenie. Na terenie ogrodu znajduje się także przepiękny Monaster św. Michała Archanioła, popularnie określany jako Monaster Wydubicki (Видубицький монастир) z XI wieku – jeden z najstarszych monastyrów w Kijowie. Wygląda jakbyśmy teleportowali się w czasie i przestrzeni gdzieś sto lat temu i w głąb Rosji. Koniecznie musicie go zobaczyć, kupiłam tam świetną ziołową fermentowaną herbatę z płatkami różnych kwiatów.
Skansen
Jeśli jeszcze za mało się zrelaksowaliście, można także pojechać do Skansenu ale to już trochę dalsza wyprawa, bo metrem tam nie zajedziemy. Dojechaliśmy do skansenu jakimś dziwnym trolejbusem, który raz jeździ a raz nie 🙂 – to bardzo skomplikowane. Nie dość że tylko w weekendy damy radę dostać się tam inaczej niż taksówką, bo trolejbus regularnie kursuje na krótszej trasie, a do skansenu jeździ sporadycznie i głównie w weekendy, to jeszcze i tak trzeba przejść spory kawałek na nogach. Skansen znajduje się w dzielnicy Pyrohiv (Пирогі́в) która była kiedyś podkijowską wsią. Muzeum jest naprawdę rozległe, to kolejne ponad 130 hektarów do obskoczenia. Możemy zobaczyć architekturę drewnianą z wszystkich regionów Ukrainy, a także, co ciekawe architekturę wiejską z czasów ZSRR, tego ostatniego nie widziałam bo dotarliśmy tam na końcu, kiedy chyba udało się nam złapać lekki udar słoneczny. Znowu razem z nami skansen zwiedzały majówkowe dzikie tłumy, ale wiele osób zwiedza bardziej stacjonarnie siedząc na kocu jedząc i pijąc piwo. Okazuje się że zwiedzając skansen w tak upalną pogodę można z niego wyjść będąc nieźle „porobionym”, kilku panów (głów rodziny) ledwie było w stanie doturlać się do wyjścia. W weekend w skansenie opcji do zjedzenia czegoś jest sporo, ale: do ślicznej, usytuowanej w jednej z chałup z kwitnącym sadem owocowym drogawej restauracji, stoi długa kolejka chętnych na stolik, a skansenowe zagłębie punktów gastro wygląda dość tragicznie – sterta zwęglonych nie wiadomo kiedy i nieco zasuszonych ochłapów mięsa, marnych kiełbas i szaszłyków w gablotach na słońcu pod gołym niebem i kapiący tłuszcz. Zero barszczów i pierogów, a od zapachu spalonego tłuszczu robi mi się niedobrze. Tak więc w sumie to nie udało mi się tam niczego zjeść, bo nagromadzenie tak szpetnych i nie wiadomo ile leżących produktów zdecydowanie nie budziło zaufania. I znowu: maj to świetna pora na ten skansen bo wszystkie drzewa owocowe kwitną i jest super ślicznie, a wcale nie musiało by tak być, bo teren skansenu jest nie w każdym miejscu tak samo oporządzony i w bardziej odległych miejscach są tylko chaszcze i rozpad (a do toalety wszyscy chodzą w straszliwie wyglądające krzaki). Jedna jedyna na całym ogromnym areale toaleta jest w stanie zdezelowania z pewnością nie ogarnianego od czasów Sojuza. Zaufanie społeczne do zwiedzających jest znikome – każdy otwarty dom/osada jest pilnowana przez osobnego pracownika. Przerost zatrudnienia i brak funduszy niestety bardzo widać (mimo to skansen miał w przeszłości problemy z kradzieżami czy wręcz zagrabieniem zbiorów). Genialnie wyglądają skansenowe cerkwie, szczególnie zaskakującą konstrukcją jest ta ze wsi Zarubińce (Зарубинці) w obwodzie czerkaskim o bardzo nietypowej konstrukcji. Świątynię ufundowała Urszula Franciszka Radziwiłł.
Ławra Peczerska
To takie trochę miasto w mieście. Jak prawosławny Watykan (z tym że ja zdecydowanie wolę go od oryginału). Ogromny kompleks religijny, w dawnych czasach niezwykle ważny ośrodek kultury, sztuki i nauki. Tu powstawały ważne dzieła artystyczne, literackie i naukowe. Jest to też siedziba siedziba metropolity ukraińskiej cerkwi prawosławnej. Nie da się świadomie obejrzeć całości w jeden dzień – nie ma szans, jest tego wszystkiego zbyt dużo. Dziesiątki cerkwi, muzea, katakumby, święte źródła. Lepiej wpadać do niej po drodze rozbijając sobie jej zwiedzanie na kilka dni. Klimat części dostępnej dla wszystkich jest rewelacyjny i nie pożałujecie tej decyzji. Byliśmy tam kilka razy o różnych porach dnia i nocy.
Idziemy tam bo kolejny raz chcemy odwiedzić podziemia z których chowano (czasem także żywcem) prawosławnych świętych. Dziesięć lat temu w wyniku niedoinformowania byliśmy tylko w jednej pieczarze. To zdecydowanie najbardziej intensywne przeżycie – także ze względu na ciasnotę, tłum ludzi i gorąco.
Pieczar ze świętymi jest dwie dalsze i bliższe, są one bardzo ciasne i nieoświetlone. Dostaje się do ręki świeczkę i to jedyne źródło światła. Można też iść bez i korzystać z tego, że poświecą nam inny ludzie. Jest tak ciasno, że z łatwością damy radę tak się przemieszczać, bo trochę ciężko operować w tłoku z zapaloną świecą. Trzeba mieć odpowiedni ubiór (spodnie i krótka spódnica odpadają), można go też na miejscu wypożyczyć. Ludzi wewnątrz jest praktycznie zawsze dużo, tworzą się zatory, całe szczęście, że robienie zdjęć jest zakazane bo chyba często dochodziło by do podpaleń przez nieuwagę. W ogóle bardzo podoba mi się koncepcja braku jakiegokolwiek elektrycznego oświetlenia, oraz niemożliwości robienia zdjęć, klimat tego miejsca jest niezwykły i powinien taki zostać, są to po prostu prawdziwe katakumby. Podziemne cerkwie wyglądają niesamowicie w migotliwym świetle. Ludzie reagują bardzo emocjonalnie, co chwilę kolejka się zatrzymuje i można przeczytać (w cyrylicy) życiorysy co ważniejszych świętych. W sumie to najbardziej szokuje mnie „łatwość” zostania świętym w powiedzmy XI czy XII wieku – otóż „wystarczyło” dać się zamurować żywcem pod ziemią w jednej z pieczar i przez jakiś czas przyjmować jedzenie i picie przez maleńki otwór, a następnie przestać – i w panteonie przybywał nowy święty. Niektórzy wybierali taką opcję w całkiem młodym wieku. Jeśli zamurowana osoba przestawała odbierać jedzenie, to po jakimś czasie otwór zamurowywano. Mnie najbardziej interesuje jaki musiał być stan ducha i umysłu takiej osoby, co nią kierowało żeby wybrać taki sposób i dlaczego ludzie się na coś takiego decydowali? I czy ktoś kiedykolwiek rozmyślił się w połowie drogi.
Górna Ławra i najpiękniejszy sobór Zaśnięcia Bogurodzicy z 1078 r., wybudowany przez architektów z Konstantynopola są płatne i dominują tam głównie turyści, ale też warto tam się udać. Warto też obejrzeć sobie Ławrę z innych kijowskich wzgórz. gigantyczne nagromadzenie złotych kopuł robi ogromne wrażenie. Właśnie po to by spróbować ją przyćmić, zbudowano kolejny kompleks którego także nie potrafiliśmy sobie odmówić – Monument Matki Ojczyzny.
Matka Ojczyzna
Ostatnio byliśmy tu kiedy lał marznący deszcz i okropnie wiało więc dosłownie przebiegliśmy przez cały zespół budowli i pomników ślizgając się w pośniegowym błocie. Ta część miasta słynie zresztą z silnego wiatru, przez to nawet Matka Ojczyzna ma taki krótki miecz – wcześniejsze modele miecza ulegały zniszczeniu, a Kijowianie złośliwie żartują że to nie miecz, a scyzoryk. Ambiwalentne odczucia kijowian co do tego pomnika w 2007 roku widać było na każdym kroku – został wybudowany przez komunistyczne władze ZSRR, zresztą nadal widnieją na nim symbole sierpa i młota. Dopiero niedawno cały kompleks został, że tak powiem, bardziej zaadaptowany do potrzeb lokalnych. Obecnie mieści się tu również muzeum Ukrainy podczas II wojny światowej oraz kolekcja sprzętu wojennego (czołgi, pojazdy, działa, samoloty) odbite z rąk Rosjan podczas niedawnej i ciągle trwającej zresztą wojny.
Nieuleczalnie kocham socrealizm, co jakiś czas potrzebuję jego dawki dlatego kocham Europę Wschodnią. Zawsze odczuwam ogromne wzruszenie i wielką fascynację na widok tych wszystkich topornych i masywnych figur żołnierzy napuszonej powagi i naiwności, zawsze niezmordowanych i niezłomnych robotników. Nigdy żadnego miejsca na jakąkolwiek ironię, albo zwyczajne zwątpienie. Wszystko zawsze z ton stali i betonu i w mocno przerysowanej skali, za duże i nie mieszczące się, zdecydowanie i brutalnie dominujące nad otoczeniem. Ogromnie wzrusza mnie też jak taki socrealizm się sypie i wielkie betonowe place stopniowo zarastają krzaki i zielsko, a dumne pomniki są coraz bardziej obsrane przez gołębie, albo złośliwie pobazgrane sprayem. W kijowskim pomniku Matki Ojczyzny socrealizmu można przedawkować – jest go tu trochę za dużo i jest za mocny. Absurdalność tego miejsca jest tak wielka, że ciarki przechodzą. Cały kompleks jest mroczny i sprawia opresyjne wrażenie. Kobiety trzymające w matczynym geście bomby na rękach. Armie żołnierzy splecione w dziwnych ekspresyjnych układach zażarcie atakujące powietrze. Mroczne postacie piętrzące się złowrogo w betonowym tunelu. Całe morze stali i betonu by móc gloryfikować nowy porządek społeczny, by obywatele mogli poczuć i zobaczyć siłę przed którą nie ma ucieczki – w sumie jak w jakiejś średniowiecznej katedrze. Wszystkie postaci są zdecydowanie nadnaturalnej wielkości by zwykły obywatel poczuł się malutki i nieważny. A ukoronowaniem tego schizofrenicznego otoczenia jest nieczynny wieczny ogień, wyglądający w nocy jak spodek kosmiczny, którym wszyscy towarzysze mogliby chyba odlecieć do swojego skansenu założonego na jakiejś odległej planecie. Nie wiem czy można gdzieś lepiej odczuć socrealizm i jego ogromną absurdalność.
Stacje metra
Jeśli już jesteśmy w wojennym klimacie to warto zwiedzić najstarsze stacje metra. Niektóre zostały wybudowane ponad 100 metrów pod ziemią, ponieważ miały być schronami na wypadek ataku atomowego. Najbardziej charakterystycznym widokiem kijowskiego metra są szalenie szybko zjeżdżające pod ziemię, bardzo długie, przedpotopowe schody. Do najgłębszych stacji takich jak Arsenalna, trzeba pokonać aż trzy takie zjazdy.
Hydropark
Jeśli jesteśmy już w odmętach minionej epoki, warto również wspomnieć o jakiś bardziej pozytywnych przykładach. Może nim być Hidropark, położony na naturalnej wyspie na Dnieprze z piaszczystymi plażami i kąpieliskiem. Można do niego dojechać metrem. Wygląda jak kolejny skansen z czasów komuny – to rozległy park pełen dziwnych konstrukcji, rzeźb i pomników w którym odbywają się na przykład gigantyczne potańcówki dla emerytów, którzy ubierają stroje z okresu swojej młodości i możemy czuć się jakbyśmy żywcem przenieśli się do czasów sojuza. Akurat tego dnia nie chciało mi się nosić aparatu, więc nie mam stąd żadnych zdjęć jednak bardzo polecam Wam tę atrakcję. Młodsi przyjeżdżają zazwyczaj samochodami i rozkładają się z grillem i alkoholem, a starannie odprasowani emeryci, czasem również z orderami na piersi, spacerują po parku i biorą udział w różnych zajęciach na otartym powietrzu – zupełnie jak w Chinach. Oprócz tego jest tam wiele dzikich ścieżek do chodzenia i bardzo liczne tabliczki ostrzegające przed kleszczami, które chyba czają się w krzakach. Spora część Hidroparku to dudniące elektroniczną muzyką knajpy, liczne budy z fast foodem i wszystko czego tylko można potrzebować do nocnej rozrywki.
Kijów jest jak worek bez dna. Jedne odkryte miejsca prowadzą do kolejnych miasto jest bardzo rozległe a interesujące tematy rozwijają się wielowątkowo. Najpierw myślałam że to jakaś głupota spędzać tydzień w mieście, a potem miałam tylko ogromny niedosyt i z pewnością jeszcze tam wrócę.
Bardzo ciekawy, oryginalny opis Kijowa (którym jestem żywo zainteresowana – może w przyszłym roku się wybiorę). Podzielam swoisty zachwyt nad poetyką socrealu 🙂 No i nad kuchnią tatarska!