Muggia 2017

Nie jaram się Włochami. Może dlatego, że byłam tylko w najbardziej “doświadczonych przez turystykę” miejscach. Podczas tegorocznego wyjazdu moja noga postała na chwilę w Trieście i było to rozczarowujące popołudnie. Zamiast tego wolałabym lepiej wykorzystać czas i pokręcić się kolejny wieczór po słoweńskich Piranie lub Koprze. Jednak mieszkaliśmy tak blisko Triestu, że postanowiliśmy spróbować tam zajrzeć. Przyjeżdżamy późnym popołudniem a tam jedno wielkie imprezowisko, ale dość hałaśliwe i masowe, w klimacie za którym zdecydowanie nie przepadamy. Myślę że w znanych i popularnych przewodnikach określili by Triest jako miasto które posiada “vibrant nightlife” 😉 raczej niezbyt dobrze czuję się w miejscach z dudniącą muzyką i tłumem ludzi chcących jak najszybciej skutecznie sponiewierać się niezbyt wyszukanym alkoholem. W dodatku nagrzane przez cały dzień marmurowe place i przygnębiające, dość monstrualne gmachy z licznymi kolumnami oddawały ciepło, więc nie jest to raczej miejsce w którym miło spędza się upalne lato, a kto tylko ma czas i pieniądze to w wakacje stamtąd ucieka. W ścisłym centrum drzew znajdziemy bardzo niewiele i jest dość ohydnie brudno, jak przystało na miasto portowe. Dzikie tłumy turystów robiących sobie zdjęcia na tle wszystkiego trochę mnie zdziwiły, bo nie przypuszczałam że Triest jest jakimś turystycznym hitem, ale jednak magia Włoch robi swoje. Bez żalu ewakuowaliśmy się stamtąd po paru godzinach.

Natomiast podzielę się z Wami dużo lepszym odkryciem znajdującym się nieopodal. Zamiast włóczyć się bo betonowym Trieście zdecydowanie lepiej pojechać do ślicznej jak bombonierka Muggi. Nie ma tam za wiele do roboty, więc można się zupełnie poobijać i pokręcić po dość mikroskopijnej miejscowości. Jej nowocześniejsza część zrobiona jest w stylu właściwym dla włoskich nadmorskich kurortów, który to styl zdecydowanie mnie przygnębia. Za to stare miasto jest prześliczne. Po pierwsze nie jest w nim za bardzo gorąco, bo kiedyś budowano sprytnie by w wąskie uliczki zaglądało możliwie mało słońca, a jednocześnie żeby były one łatwo przewietrzane przez wiatr. Poza tym śródziemnomorska kolorystyka, lekkie zdezelowanie oraz odłażąca miejscami bardzo klimatycznie farba sprawiają, że jest tam swojsko i ludzko a nie jak na przykład w Dubrowniku, którego świecące czystością powierzchnie przypominają mi nieżywe muzeum. Stare miasto obejdziemy bardzo wolnym tempem w 2-3 godziny. Koniecznie trzeba przysiąść na kawie a najlepiej kilku. Kosztuje ona od poniżej jednego, do mniej więcej półtorej euro. Możemy wtedy zdać sobie sprawę jak bardzo świat jest niesprawiedliwy ;). Gdziekolwiek nie poszlibyśmy na kawę, będzie ona przepyszna, aromatyczna, mocna i aksamitna. Takiego stosunku jakości do ceny przenigdy nie uświadczymy u nas w kraju, gdzie za prawdziwe kawowe popłuczyny zapłacimy od 5-7 złotych wzwyż. U nas kultura prawdziwej kawy to dość niszowa sprawa, a jakość tego co można wypić w przeciętnym lokalu, który nawet czasem mieni się kawiarnią, to w porównaniu z Włochami zgroza. Ludzie dalej ekscytują się “kawą o smaku piernika” albo “waniliowym latte” zamiast skupić się na jakości składnika podstawowego.

Jedyna rzecz która kogokolwiek ożywia w tak gorące południe to kawa.
Pod parasolami tłum ludzi.
A siedząc na kawie można takie ładne widoki oglądać.

Miasteczko doskonale nadaje się do fotografowania leniwego włoskiego klimatu, którego nie czuć w przeładowanych hordami turystów z całego świata miastach molochach, gdzie wszyscy tylko pędzą by zdążyć za swoją wycieczką i odhaczyć jak najwięcej punktów programu. Zdjęcia suszącego się prania, zardzewiałych skuterów i rowerów, roślin w doniczkach i kolorowych okiennic. Ludzie przesiadujący w kawiarniach. Jest tak wzorcowo i bezbłędnie włosko, że aż trudno uwierzyć że to niemal najdalej wysunięta na wschód miejscowość na samym obrzeżu kraju, a zazwyczaj wszelkiej maści przygraniczne miejscowości przesiąknięte są różnymi wpływami i mają złożoną tożsamość. Tutaj zaś wszystko jest tak straszliwie włoskie, że mogłoby być tłem filmowym, w które i tak pewnie nikt by nie uwierzył. Piazza Duomo wygląda bardzo małomiasteczkowo i przytulnie, katedra też jest po wiejsku niskopienna, a nad miejscowością góruje miniaturowy zamek, który jest używany i zamieszkiwany przez jego właścicieli. Oprócz tego nie ma tu zbyt wiele do roboty – i bardzo dobrze.

Warto również przejść się do Muggia Vecchia w której mieści się park archeologiczny i znajduje romańska bazylika z XIII wieku (jej początki sięgają wieku IX). Muggia staje się modna, ponoć wille zaczynają w niej wykupywać gwiazdy telewizji i inni celebryci. Jednak w tej chwili ceny, na przykład jedzenia w knajpach, są raczej prowincjonalne i nie uderzają jakąś straszną drożyzną.

po drodze do Muggia Vecchia mijamy całkiem ładne widoki, ale część trasy jest w słońcu.
Wnętrze romańskiej bazyliki.

Dlaczego w ogóle Muggia znalazła się na moej stronie, skoro “jeżdżę na wschód”? Bo Muggia to wschodnie rubieże Włoch 😉 , więc w pewien sposób wpisuje się w tematykę, a poza tym zasłużyła sobie na osobnego posta, bo w sumie jest tu dość przyjemnie. Gdybym miała spędzić dzień w Trieście i dzień w Muggi z całą pewnością wybieram to drugie. Niemniej jednak (może to zabrzmi dla kogoś jak herezja), ale słoweńskie miasteczka Istrii były głównym celem naszego przyjazdu, a do Włoch postanowiliśmy tylko zajrzeć na chwilkę. Zdecydowanie warto wpaść tutaj na leniwy dzień, wieczorem też było bardzo ładnie.

Najpierw byłam tylko na poranno-śniadaniowej pizzy przed południem, a potem było chyba zbyt gorąco by móc zjeść cokolwiek, więc w tematach gastronomicznych czuję niestety niedosyt, bo czas spędzaliśmy głównie w Słowenii.

Podziel się z innymi: