Pisałam Wam nie tak dawno, jak pod sam koniec 2017 roku pojechaliśmy do Rumunii by obejrzeć ludzi przebranych w niedźwiedzie skóry, wykonujących przez wiele godzin transowy taniec. Ten ciekawy zwyczaj jest mocno kultywowany na przełomie grudnia i stycznia w regionie rumuńskiej Mołdawii zwłaszcza w okolicach miasta Bacau. Dziś opiszę Wam imprezę centralną – główne obchody tańca niedźwiedzi, która staje się powoli (i niestety) turystycznym hitem. Miasteczko Comănești od pewnego czasu promuje się jako stolica niedźwiedzich tańców. Odbywa się w nim największa impreza, na której występuje najwięcej zespołów i grup folklorystycznych. To co dzieje się tego dnia w miejscowości, można opisać tylko słowami „totalne szaleństwo”. Na festiwal przyjeżdża cała masa fotografów z magazynów podróżniczych i przeróżnych telewizji. Najegzotyczniejszą ekipą, która z pewnością miała najdalej, była telewizja z Korei Południowej, ale ponoć telewizje z krajów Azji pojawiają się co roku.
Niespodziewana wizyta na dywaniku u Pana Mera
Pochód zazwyczaj wyrusza spod ratusza, który znajduje się trochę na uboczu. Właśnie tam umówiliśmy się z V. dzięki któremu w ogóle udało mi się dowiedzieć kiedy dokładnie odbędzie się tegoroczny festiwal. Parę miesięcy przed imprezą, napisałam na facebooku i wysłałam kilka maili do miejskich portali, fanpejdży i instytucji, by móc jakoś sensownie zaplanować przerwę urlopową. Odpisała mi tylko jedna osoba – V., ale gościnność lokalsów i chęć pomocy są ogromne! Można na przykład zapisać się na lokalną grupę na facebooku a na niej na pewno pojawią się informacje związane z festiwalem, można też się na niej zapytać o kolejne imprezy. Ku naszemu zdziwieniu V. tak to zorganizował, że zostajemy zaproszeni do ratusza i otrzymujemy identyfikatory umożliwiające wejście za wszelkie możliwe barierki, więc mamy takie same szanse jak dziennikarze różnych znanych mediów by obejrzeć festiwal ze szczegółami. Oczywiście jak zwykle na ulicy jest najciekawiej, a z naszych magicznych identyfikatorów korzystamy może przez pół godziny, pod sam koniec, kiedy jesteśmy już zupełnie ogłuszeni ciągłymi wybuchami materiałów pirotechnicznych domowej roboty i przenosimy się pod scenę w nadziei, że tam będzie ciszej. Tymczasem wokół ratusza zbierają się pokaźne tłumy a mnie trochę żal, że własnie pijemy kawę i grzane wino z Panem Merem, zamiast przesiąkać atmosferą, jednak jak się okazało na szczęście raczej niczego nie straciliśmy. Impreza jest bardzo intensywna, więc szybko odrobiliśmy straty. Jako że bardzo nie lubię lansu celowo nie wrzucam tutaj fotek z ratusza 🙂
A po co scena? – występy grup tańczących niedźwiedzi ocenia jury 😉 i wyłania corocznego zwycięzcę który zaprezentuje najciekawszy program. Oczywiście sam konkurs to tylko tło do totalnej masakry jaka ma miejsce w miasteczku.
Trochę praktykaliów
Najsprytniej jest przyjechać trochę wcześniej (impreza zaczyna się w południe) i zaparkować nie w centrum, ale gdzieś na uboczu. Potem bowiem tak łatwo się z miasteczka nie wydostaniemy. Pochód karnawałowy jest bardzo długi, a przez ulicę jeszcze długo po przejściu czołówki marszu przetacza się tłum ludzi. Zanim przejdą wszyscy uczestnicy parady oraz ustaną ostatnie wybuchy mija pewnie ze 3-4 godziny, podczas których centrum jest totalnie wyłączone z ruchu. Impreza jest szalenie intensywna, a poziom hałasu przekracza możliwości bębenków w uszach. Bębnią i strzelają wszyscy, a ja myślałam że święta religijne na Tajwanie, kiedy to pół miasta prawie idzie z dymem a w środku nocy jest jasno jak w dzień, i całe włosy i ubranie ma się w prochu, to w tym temacie maksimum możliwości. Ale nie w Rumunii. Jeśli chodzi o jedzenie i korzystanie z toalety w czasie trwania imprezy, to w miasteczku działa kilka knajp i kawiarni oraz rozstawiają się liczne kramy z ekologicznym jedzeniem, miodem oraz grillem. Tłok w knajpach jest tak ogromny, że najszybciej będzie chyba, jak napijemy się kawy przy barze, a i tak stracimy na to pewnie z pół godziny stojąc w kolejce po kawę i do toalety. Lokali jest relatywnie mało, więc jeśli przyjechaliśmy tylko na chwilę bo na przykład mieszkamy daleko, lepiej chyba zjeść coś na ulicy. Chociaż tam też postoimy w ogonku. Ludzi zjeżdża się tysiące. Jeśli chodzi o okoliczne noclegi to w Comănești noclegów jest dosłownie kilka i na czas festiwalu z pewnością żadnego nie znajdziemy, ja szukałam w listopadzie i wszystko było do cna zajęte. Okolica też przedstawia się pod względem noclegowym średnio bo noclegów jest mało, ale jest szalenie popularna wśród rumuńskich sylwestrowiczów. Mieszkaliśmy co prawda niespełna 20 km od Comănești, ale za to w na prawdę paskudnym, zdewastowanym i brudnym noclegu, w sumie jedynym tak obskurnym w Rumunii i jednym z najgorszych w których kiedykolwiek nocowałam podczas licznych wyjazdów. Płaciliśmy za to chyba około 20 euro za dobę, a to chyba mnie powinni dopłacać za okoliczność spania w tak okrutnie zdezelowanej ruinie. Posiadam dużą dozę tolerancji i zrozumienia dla lekko syfiastych noclegów, zwłaszcza jeśli są budżetowe, tutaj jednak moja tolerancja nie przetrwała próby. Nie będę Was zanudzać listą nie działających w bardzo podstawowo wyposażonym pokoju sprzętów i przedmiotów Mimo posiadania rezerwacji na booking na trzy noce, okazało się że w ostatnią, sylwestrową noc nie mamy gdzie nocować! Właściciele noclegu wiedzieli o tym przez 1,5 miesiąca, ale nie raczyli nas poinformować, choćby napisać maila. Jedyną pomoc jaką udało się otrzymać ze strony booking.com to chęć wyrównania ewentualnej różnicy w noclegach (jeśli mielibyśmy na nie rachunek), ale i tak wszystkie noclegi w okolicy były pozajmowane i mimo zaproszeń od lokalsów, żeby zostać na sylwestra na jakiejś domówce, postanowiliśmy w sylwestra ewakuować się co Kluża, by potem mieć te 300 km mniej do przejechania. Mimo napisania stosownej recenzji „świetnemu” noclegowi na booking, jakimś cudownym trafem po kilku dniach zniknęła ona stamtąd (tak samo jak nasza rezerwacja), więc od tej pory nie tracę już czasu na wystawianie ocen noclegom, skoro tylko te powyżej 5 są na nim publikowane. W miarę niedaleko (80 km) jest z Comanesti do Piatra Neamț albo Bacau (60 km), gdzie niedrogich i normalnych noclegów jest mnóstwo. Jeśli więc jedziemy tylko na jedną niedźwiedzią imprezę, a nie tak jak my – na dwie, warto rozważyć taką opcję.
Pieniądze i szczęście
Mimo tłumów, nikt nie ma tutaj tak dzikiego podejścia jak w serbskiej Gucy gdzie przez cały rok w knajpach obowiązują inne cenniki, a podczas festiwalu rosną trzykrotnie. Nikt tutaj nie wpada na takie pomysły i nie robi z imprezy prostej maszynki do zarabiania pieniędzy. Za robienie sobie zdjęć z niedźwiedzimi przebierańcami mile widziana jest jakaś opłata, ale nie jest ona konieczna. To raczej nam powinno zależeć na tym by dawać innym pieniądze, by zapewnić sobie szczęście przez resztę roku. Nie ma jednak żadnej presji i zależy to tylko od nas. Raczej nikt tego od nas nie wymaga, bo przecież jesteśmy spoza i niewiele z tego rozumiemy. Z drugiej strony jeśli jest się lokalnym mieszkańcem to taki wyjazd z rodziną na festiwal (w charakterze widza) to obowiązkowy wydatek stówy albo nawet kilku (leu do złotówki ma się około 1:1, raz mniej a raz więcej). Co chwilę mija się znajomych przebranych za niedźwiedzi, którzy składają życzenia zdrowia szczęścia i pomyślności w nowym roku, czasem zapozuje się z nimi do zdjęcia by mieć co wrzucić na portale społecznościowe, a przed znajomymi trzeba się pokazać i obdarowywać ich pieniędzmi. Im bardziej nobilitowana osoba posiadająca więcej kontaktów społecznych tym więcej pieniędzy musi przygotować. Takie jest społeczne oczekiwanie by tego dnia bogaci dzielili się z mniej bogatymi, a turyści w tym wszystkim są (jeszcze) nieważną mniejszością. Widziałam jak w niespełna pół godziny jeden wyglądający na nieźle sytuowanego lokalny człowiek, pozbył się sporej ilości banknotów właśnie w taki sposób. Chcąc jednak mieć szczęście trzeba się dzielić i nie ma innej opcji.
Jeśli boicie się wybuchów tuż koło uszu, na czas festiwalu warto może pomyśleć o dźwiękochłonnych słuchawkach, ale to będzie chyba wyglądało dosyć śmiesznie. Miejscowi nie zakładają ich nawet dzieciom. W końcu karnawał jest raz w roku, a słuch się szybko zregeneruje. W centrum Comănești dominuje czteropiętrowa zabudowa z niezbyt pięknych komunistycznych bloków i dźwięk wybuchów jeszcze się zwielokrotnia, na szczęście nie są one aż takie, by szyby wypadały z okien 😉 ale po wybuchu tuż koło nas traci się słuch na chwilę. Jeśli widzimy gdzieś w pobliżu pana z rurą PCV w rękach możemy być pewni, że za chwilę huku będzie dużo.
Od tego bębnienia, wybuchów i specyficznego tańca (a w przypadku starszych uczestników także palinki za pazuchą) wszyscy robią się coraz bardziej odrealnieni. Niektórym zresztą nawet nie potrzeba do tego palinki. Nie było czasu by porozmawiać z jakimś uczestnikiem parady o tym jak się czuje będąc przez chwilę niedźwiedziem i czy niesie to z sobą jakieś skutki uboczne. I czy w ogóle da się wpaść w trans w tak medialnej atmosferze, wśród wszędobylskich telefonów, aparatów fotograficznych i telewizyjnych kamer. Mimo wszystko lepiej pojechać na jakąś mniej słynną niedźwiedzią imprezę, bo podobało mi się na nich bardziej niż tutaj. Tylu zblazowanych fotografów w jednym miejscu sprawia, że mam ochotę się stamtąd ewakuować. Co jest najśmieszniejsze, rozliczni fotografowie zagranicznych magazynów podróżniczych z najnowocześniejszymi bezlusterkowcami na piersi, zachowują się jakby nie zauważali siebie nawzajem, a w najlepszym przypadku traktują kolegów z pracy jak zło konieczne i raczej nawet nie rozmawiają ze sobą. Odczuwam jakiś dziwny dystans i wyższość do siebie nawzajem oraz do realizowanego tematu. Ja na szczęście nie żyję z fotografii podróżniczej i mogę zupełnie się zrelaksować. Wiem tylko, że nie chciałabym się z nimi zamienić. Oni są w pracy a ja na wczasach.