Pobyt w Chiang Mai zapamiętam pod wieloma względami. Między innymi dlatego, że byłam tam na pierwszej w swoim życiu zorganizowanej wycieczce fakultatywnej jakich w Tajlandii jest pełno, oferują je hotele w których się zatrzymujemy i rozmaite agencje turystyczne. Non stop jesteśmy bombardowani rozmaitymi propozycjami. Teraz wiem na sto procent, że więcej tego nie zrobię, chyba że będę całkowicie pewna że impreza w której biorę udział nie budzi moich żadnych etycznych wątpliwości, oraz nie zakłóca mojego poczucia dobrego smaku. Jest więc to bardzo mało prawdopodobne. To że mój wyimaginowany obraz Tajlandii mocno różni się od tego co zastałam na miejscu okazało się już podczas pierwszych dni pobytu w Bangkoku. Po tajskich wycieczkach zorganizowanych mimo wszystko spodziewałam się nieco innego poziomu, a okazało się że była to rozrywka iście na miarę krajów trzeciego świata. Jeśli wpiszemy w google “chiang mai trips” ilość wycieczek na która nam się wyświetli jest wprost niewiarygodna. Tajlandia jest turystyczną potęgą i oferta wyjazdów i usług z których turyści mogą skorzystać jest bardzo rozbudowana. Przypomina to turystyczny supermarket, w którym za pewną ilość pieniędzy możemy wybrać sobie atrakcje w których chcemy wziąć udział oraz przeżycia które chcemy zaliczyć. Niestety w tych ekscytujących dla nas atrakcjach i przeżyciach może z wyjątkiem skoku na bungee nie weźmiemy udziału sami, dość często biorą w nich udział ludzie albo zwierzęta, którzy naszej ekscytacji zazwyczaj nie podzielają ponieważ są wykorzystywani i często cierpią.
Nie mając zbytnio rozeznania jakiego typu będzie to rozrywka i ulegając nagabywaniom niezwykle przedsiębiorczej właścicielki naszego hotelu, postanowiliśmy zapoznać się z jego ofertą wycieczkową. Dostajemy więc katalog z wydrukowanymi propozycjami pół, jedno oraz kilkudniowych wycieczek na które z Chiang Mai można pojechać. Wszystkie opatrzone stockowymi fotografiami, mają jawić się jako niezapomniana przygoda. Część z nich, jak oglądanie tygrysów będących pod wpływem środków odurzających, czy kobiet z nienaturalnie długimi szyjami, które dla pieniędzy są do tego przymuszane od wczesnej młodości i potem nie są w stanie normalnie funkcjonować, od razu odrzucamy, ponieważ nie pragniemy by za naszą sprawą ten biznes przynosił komuś jeszcze lepsze dochody. Planowany wcześniej wyjazd do przytuliska dla słoni gdzie żyją one w dobrych warunkach i próbuje się odbudować ich niszczejącą populację okazuje się dla nas stanowczo za drogi bo za koszt spędzenia 1 dnia tam (4000 albo 5000 bathów za 2 osoby!), przeżywamy w tym kraju pewnie z 10 dni, w dodatku przemieszczając się dość intensywnie i moim zdaniem jest to kwota zdecydowanie zbyt wysoka jak na tajskie warunki. Pomimo szacunku dla ludzi którzy próbują robić coś sensownego w sprawie tajskich słoni, nie pragnę aż tyle płacić by móc to oglądać. Więc trochę z ciekawości a trochę z głupoty, wybieramy całodzienną wycieczkę typu “wszystko po trochu” ma być przejażdżka na słoniu, spacer z przewodnikiem po dżungli do wiosek (zwany dumnie trekingiem), oraz spływ drewnianą tratwą po rzece.
W dzień wycieczki około ósmej rano pakujemy się do minivana i jedziemy razem z parą Chińczyków w pobliskie góry, gdzie wszystkie te atrakcje mają mieć miejsce. Wita nas nasz opiekun czy też przewodnik – młody chłopak, który mówi do nas łamaną angielszczyzną. Potem okazuje się że jest on po prostu byłym mieszkańcem dżungli i analfabetą którego sytuacja życiowa zmusiła do przyjazdu do pracy do Chiang Mai. Był na tyle bystry by nauczyć się ze słuchu nieco angielskiego i móc zacząć pracę w branży turystycznej. Dzięki temu mógł nosić długie paznokcie będące wyznacznikiem tego że nie musi pracować fizycznie. Niektóre z nich miał nawet pociągnięte kolorowymi lakierami do paznokci. Chińczycy którzy wykupili tą samą wycieczkę co my, będą towarzyszyli nam przez cały dzień a ich reakcje na przeżywane doświadczenia będą całkowicie odmienne od naszych. Filigranowa i przez cały czas jednocześnie zestresowana i podekscytowana kobieta, która świetnie włada angielskim, mówi że pracuje w korporacji i jest jej tam tak ciężko, że nie chce rozmawiać o pracy na urlopie. Ma wraz z mężem tydzień na “poznanie całej Tajlandii” i tydzień leżenia na plaży na Phi Phi, po czym wraca do swojej korporacji. Jej mąż nie znający ani słowa po angielsku przypomina wielkie dziecko, nosi ogromnie ciężki złoty łańcuch i wiele złotych sygnetów i ma trzy telefony komórkowe przez które bez przerwy rozmawia po chińsku. Parę chwil po wyjeździe z Chiang Mai zaczynają się drogowe serpentyny, a kierowca rozpoczyna prawie pustym busem jazdę iście szaleńczą. Na szczęście droga jest równa i dobra, więc mój poziom zagrożenia nie jest specjalnie wysoki, za to Chinka jest spanikowana i prosi by zwolnił. Dojeżdżamy do pierwszej atrakcji – przejażdżki na słoniu. “Farma słoni” to po prostu gospodarstwo rolnicze w którym pracują słonie i to chyba w nie za ciekawych warunkach, co widać gołym i zupełnie nie wprawnym okiem. Słonie mają mocno poranione czoła zabezpieczone przez zakażeniem fioletowym mazidłem – gencjaną? oraz poszarpane ale zagojone uszy. Te które mają wozić turystów noszą ciężkie metalowe konstrukcje podścielone jakąś derką – wszystko wygląda dość niewesoło. Robię im zdjęcia co jest przyjmowane przez osoby pracujące na farmie z lekkim niepokojem, a może tylko tak mi się wydaje. Okazuje się że bardzo się śpieszymy i musimy jechać dalej i nie ma na zdjęcia zbyt wiele czasu. Przejażdżka to klasyczna pętelka po gospodarstwie tudzież rejonach do niego przylegających w dwu miejscach możemy “kupić dla słonia” mocno przepłacone banany, oraz zostać sfotografowanym na słoniu z możliwością wykupienia swojej fotografii. Słonie są cały czas poganiane przez swoich opiekunów metalowym prętem, który na dodatek jest im wtykany w pomalowane mazidłem rany. Całość jest na tyle obrzydliwa że mam ochotę szybko stamtąd uciekać. Nasi Chińczycy zachowują się zgodnie z oczekiwaniami ponieważ kupują zarówno banany jak i fotografię i są zachwyceni atrakcją. Pół godziny później przywiezieni zostają kolejni ludzie z Europy, którzy na widok słoni również mają niewyraźne miny a na ich pytanie co stało się z tym i tamtym słoniem padają jakieś bezsensowne wymijające odpowiedzi. Słonie są fascynujące i przyciągają ludzi jak magnes dlatego myślę, że wyjątkowo trudno jest oprzeć się pokusie bliższego z nimi kontaktu. Niestety musimy zdać sobie sprawę że nasza chęć kontaktu jest okupiona wieloletnim cierpieniem tego słonia. I oczywiście jest to tylko kontakt pozorny, szybka transakcja odarta z jakiejkolwiek możliwości faktycznego poznania czegokolwiek. Ostatnio coraz więcej o tym się pisze. Na przykład tu, tu i tu. Można też obejrzeć film. Jeżeli jeszcze kiedykolwiek będę jeździć na słoniu będzie miało to miejsce wyłącznie podczas zwiedzania jakiegoś azjatyckiego parku narodowego. W takim na przykład Nepalu można na plecach słonia zwiedzać park Chitwan. Wydaje mi się to sensowniejsze niż rozjeżdżanie go terenówkami. Podobne opcje są dostępne w Indiach. No bo z drugiej strony słonie wykorzystuje się w Azji od tysięcy lat tak jak konie, krowy czy świnie.
Wracamy jednak do naszej nieszczęsnej wycieczki. “Treking po dżungli” okazuje się kilkoma półgodzinnymi przechadzkami od atrakcji do atrakcji po nieasfaltowej drodze wzdłuż której rosną drzewa i faktycznie jest las. Nasz “jungle boy” (tak o sobie mówi) opowiada nam mocno łamaną angielszczyzną kilka ciekawych rzeczy o roślinach, łapie i pokazuje nam pająka, jest w miarę sympatycznie, ale trekingiem oczywiście w żadnym wypadku bym tego nie nazwała. Dochodzimy też nad wodospad gdzie mamy niezły ubaw z par mieszanych z krajów arabskich. Szczelnie okryte kobiety z gołymi dłońmi i stopami odpoczywają ciężko dysząc w cieniu, a ich mężczyźni niezwykle pilnie zwiedzają okolice wodospadu gdzie Australijki lub Brytyjki kąpią się w strojach kąpielowych. Ich telefony także nie próżnują rejestrując te piękne okoliczności przyrody ile sił w baterii i miejsca na karcie.
Odwiedzone przez nas dwie “wioski mniejszości narodowych” (miały być rzekomo ludności zamieszkującej tereny Birmy oraz Hanów – mniejszości którą spotkamy chociażby w chińskim Dali) były atrapą stworzona wyłącznie dla turystów. Wiodła do nich oprócz naszej leśnej także asfaltowa droga, a ich mieszkańcy do pracy przyjeżdżali terenówkami zaparkowanymi obok wiosek. Znajdowały się w nich puste i nieużywane domostwa w których siedziały i nudziły się kobiety. W niektórych rozłożono narzędzia tkackie. Można było kupić utkane szaliki “made in India”. Cała wizyta trwała może pół godziny i polegała na sprzedaży szalików i innych pamiątek (takich standardowych które kupimy też na nieszczęsnym Khaosanie). Po odmowie zakupienia pamiątek “mieszkańcy wiosek” tracili jakiekolwiek zainteresowanie przyjezdnymi. W sumie lepiej że tak się to odbywa – przecież przyjście do prawdziwej zamieszkanej wioski i oglądanie jej mieszkańców przez pół godziny jak w cyrku byłoby czymś jeszcze gorszym, na pewno byłoby dla nich przeżyciem mocno rujnującym, a tak była to normalna transakcja handlowa, oszustwo jakich wiele w turystycznym przemyśle, aczkolwiek dla obu stron dość nieszkodliwe. Nasi Chińczycy byli w każdym razie zadowoleni. Zdecydowanie bardziej wolałabym się przejść dłużej po tym lesie i być może czegoś ciekawego się dowiedzieć niż brać udział w tej szopce, aczkolwiek było to po prostu miejsce pracy jak każde inne i przynajmniej nie wchodziliśmy z butami do czyjegoś życia.
Na końcu zabrano nas na spływ bambusową tratwą i to był najsensowniejszy punkt programu naszej fakultatywnej wycieczki i tylko to w sumie mogłabym komukolwiek polecić. Tratwa jest zanurzona w wodzie mniej więcej na 10-15 centymetrów, przed wejściem na nią trzeba zostawić dokumenty, telefony oraz cały swój dobytek jeśli nie posiadamy nieprzemakalnego etui na dokumenty niestety także paszport. Ale to przynajmniej mi się podobało no i nikomu przy okazji nie szkodziło. Około godziny 15 a może 16 po tych wszystkich atrakcjach wracamy do Chiang Mai. Chińczycy są zachwyceni tak wartościowo spędzonym dniem. Żegnamy się z nimi i życzymy im powodzenia.
Piszę to wszystko po to żeby każdy kto to przeczyta i być może w przyszłości pojedzie do Tajlandii zdał sobie sprawę że tajski przemysł turystyczny pod względem etycznym jest na poziomie krajów trzeciego świata. Bazuje on na nieco absurdalnej ale bardzo silnej i trudnej do powstrzymania fascynacji ludzi zachodu egzotycznymi zwierzętami i naiwnej wierze, że mogą być one dostępne dosłownie na wyciągnięcie ręki zupełnie jak na półce w supermarkecie. Tajowie nie widzą w tym problemu – skoro przynosi to dochód to musi to być dobre. Prości niewykształceni ludzie będący trybikami w tej turystycznej machinie pewnie nawet nie do końca wiedzą że coś robią źle, ponieważ świadomość społeczna chociażby odnośnie krzywdzenia zwierząt jest znikoma. W zasadzie wszystkie atrakcje, przeżycia i doświadczenia za które płacą turyści które jawią się im jako sielankowe i piękne w rzeczywistości są prymitywne a czasem brutalne oparte na wyzyskiwaniu i cierpieniu. Nie wiem czy w ciągu najbliższych lat coś w tym temacie się zmieni. Dlatego jakoś nie chce mi się prędko to tego turystycznego raju wracać. Wydaje mi się że jest mnóstwo przyjemniejszych miejsc w Azji do których można pojechać a jeżeli już tam jedziemy nie dajmy się zwieść instynktom stadnym i nie myślmy, że skoro wszyscy dookoła nas wykupują wycieczki na przykład do świątyni tygrysów czy na kurs tresury słoni to my też powinniśmy bo na pewno nie ma w tym niczego złego.