Będąc w kraju który posiada niemożliwie długą linię brzegową oraz mnóstwo pięknych wysp, warto chociaż przez kilka dni pobyć gdzieś nad morzem. Niestety tak myślą wszyscy ludzie, którzy tłumnie Tajlandię odwiedzają, czego efektem są “atrakcje” w rodzaju full moon party. Najpopularniejsze morskie destynacje to miejsca w których koncentruje się to czego w tym kraju wolałabym jak najbardziej uniknąć, dlatego na pobyt nad morzem starannie wybieramy miejsca kompletnie zabite dechami. Poprzednio byliśmy na Ko Sichang. Tym razem odwiedziliśmy wyspę na której nawet nie ma prądu. Koh Tarutao to największa wyspa archipelagu Tarutao na którym od 1972 istnieje Tarutao National Marine Park. Jest prawie w całości porośnięta dżunglą. Była miejscem tak odosobnionym że służyła do przetrzymywania więźniów politycznych ze względu na swoją izolację oraz wody bogate w rekiny i krokodyle. Warunki jakie panowały na wyspie sprawiały że śmiertelność więźniów zwłaszcza w początkowych latach była wysoka. Od 1939 roku istniała tutaj kolonia karna, a pod koniec wojny wyspa stała się bazą wypadową piratów rabujących statki płynące Cieśniną Malakka. Więźniowie wybudowali na wyspie dwie betonowe drogi i do dzisiaj jest to jedyna infrastruktura. W latach siedemdziesiątych z Koh Tarutao wysiedlono nielicznych mieszkańców (w tym morskich cyganów). Od tej pory przebywa na niej tylko personel parku narodowego. Turystyka na wyspie jest mocno ograniczona. Można mieszkać w bungalowach należących do władz parku. Domki są czyste, dobrze utrzymane, zacienione i spokojnie można się w nich obejść bez klimatyzacji. Na wyspie prąd jest bowiem limitowany, nie ma gniazdek w ścianach więc nie da się naładować żadnego urządzenia elektronicznego (można przynajmniej od nich odpocząć) a z żarówki i wentylatora możemy korzystać tylko przez 12 godzin na dobę. W dzień, gdy powietrze stoi a słońce praży, nie da się za bardzo przebywać w domku. W nocy wentylator daje radę i panuje w nich miły chłodek. W momentach szczytu turystycznego zdarza się że nie ma w nich miejsc. Parę kilometrów od głównej przystani, krętą drogą przez pagórkowaty teren można dostać się do kolejnego skupiska domków. Następnie jest drugi na całej wyspie sklep/restauracja (z tańszym i lepszym jedzeniem) i na tym atrakcje się kończą. Bungalowy nie są jakieś szczególnie drogie – dwuosobowy kosztuje 600 THB, jest też tańsza opcja – można zamieszkać na plaży w wynajętym od parku namiocie. Tak zrobili Rosjanie którzy razem z nami przypłynęli na wyspę. Ich wyposażenie godne domorosłych komandosów na nic się nie zdało, ponieważ natura i tak ich przechytrzyła.
Tutaj puste plaże nie występują tylko na zdjęciach, ale faktycznie są puste. Czasem można spotkać pojedyncze osoby siedzące na niej co kilkaset metrów. Prawda jest taka, że nie da się na plaży za długo posiedzieć, chyba że w długich ubraniach, bo kiedy tam byliśmy panował istny wysyp much piaskowych i po chwili można było mieć na sobie kilkanaście śladów po ugryzieniach z których mało apetycznie ciekła krew. Nasi Rosjanie po kilku nocach wyglądali wręcz potwornie i zaczynali już mieć alergiczną opuchliznę. Poza tym muchy te gryzą oprócz ludzi także małpy i inne zwierzęta, można zarazić się od nich różnymi nieciekawymi odzwierzęcymi chorobami.
Na wyspie nie ma samochodów. Można wypożyczyć rower i pojeździć po betonowych drogach wybudowanych przez więźniów w ubiegłym stuleciu. Zresztą więzień na wyspie było dwa. Do jednego z nich można pojechać rowerem – prawie pod same ruiny wiedzie asfaltowa droga, a do drugiego trzeba iść przez dżunglę kilkanaście kilometrów. Ścieżka jest tak kiepsko oznaczona, że trzeba wybrać się tam z kimś z personelu parku. Wzdłuż betonowych dróg rozpościera się dżungla, ale czasem da się też zobaczyć nieco bardziej rozległe pejzaże. Koniecznie trzeba wybrać rower ze sprawnymi hamulcami i przerzutką (!), bowiem przewyższeń do pokonania jest kilka i można łatwo zakończyć przejażdżkę w kłujących krzakach, co jest kiepskim rozwiązaniem na wyspie na której nie ma żadnego lekarza.
Jeśli chodzi o wyżywienie nie jest za bogato. Kantyna przy siedzibie parku narodowego jest droga i robi marne jedzenie w niewielkich porcjach. Gdyby chcieć tylko tam się stołować, trzeba liczyć się z kosztami kilkukrotnie wyższymi niż na lądzie. Dlatego sensowną opcją jest zabranie ze sobą własnego prowiantu. Pojawia się jednak problem jak i gdzie go trzymać. Wyspa ma problem z małpami, których “gangi” kilka razy dziennie przetaczają się przez ludzkie osiedle i grabią wszystko co spotkają na drodze, Dlatego wszystkie śmietniki są zamykane na różne przemyślne zamknięcia, jednak nie wystarczająco skutecznie i małpom i tak udaje się zawsze któryś otworzyć. Dzięki temu chwilę po ich wizycie rozwłóczone wszędzie na wpół zjedzone syntetyczne opakowania są niesione przez wiatr. Z tego względu w bungalowach nie posiadających szyb w oknach (tylko siatkę), jest zakaz trzymania jedzenia (łazienka na szczęście nie posiada okna i ma zamykane drzwi, więc da się w niej położyć reklamówkę z prowiantem). Warto wziąć ze sobą jedzenie nie przetworzone, żeby nie produkować plastikowych śmieci. Trzymania jedzenia w namiotach kompletnie sobie nie wyobrażam, bo ilość małp uzależnionych od ludzkiego jedzenia jest wielka i na pewno znajdą sposób jak je pozyskać.
Dostać się na wyspę jest stosunkowo prosto, ponieważ zatrzymują się na niej po drodze niektóre łodzie płynące z Satun na Koh Lipe – robią to kilka razy dziennie. Jak na wyspiarskie atrakcje Tajlandii pobyt na Koh Tarutao to dosyć budżetowe rozwiązanie nie wymagające płacenia za wszystko kilka razy więcej niż na lądzie. Niemniej jednak nie ma tu za bardzo co robić przez więcej niż trzy dni. Można wybrać się na przejażdżkę łodzią na okoliczne niezamieszkałe wyspy, oraz odwiedzić jaskinię krokodyli, ale wszystko zależy czy danego dnia znajdą się amatorzy na taki wyjazd. Wynajęcie łodzi dla dwóch osób to spory wydatek, przy czterech albo sześciu osobach ma to dużo większy sens. Wszystkie opcje transportowe należy ustalić w siedzibie parku i nie da się niczego zorganizować na własną rękę. Akurat w dzień w którym mogliśmy wybrać się łodzią na okoliczne wyspy nikt nie chciał płynąć a kolejnego planowaliśmy już jechać dalej więc nie ruszaliśmy się z niej wcale, co wcale nie było takim złym rozwiązaniem.
Jako że mieliśmy odrobinę za dużo wolnego czasu mogliśmy się nieco przyjrzeć tajskiej ochronie przyrody i stwierdzić że jest mocno fasadowa i bezsensowna. Nikt nawet tego specjalnie nie ukrywa. Codziennie wyspę odwiedza wielu ludzi, głównie turystów z sąsiedniej Malezji, którzy w ramach wycieczek fakultatywnych z Koh Lipe płyną obejrzeć okoliczne wyspy. Spędzają na wyspie maksymalnie godzinę spacerują po plaży robią sobie zdjęcia i odpływają. Przypomina to mocno turystykę autokarową tyle że zamiast pojazdu na kołach poruszają się speed boatem. Teoretycznie w parku nie można zostawiać żadnych śmieci i trzeba zabierać je ze sobą o czym informują tablice w wielu językach z którymi można zapoznać się przy zejściu z przystani. Ta zasada nie obowiązuje mieszkańców bungalowów, jednak tak daleko wycieczki fakultatywne nie docierają. Co ma zrobić na przykład malezyjska gospodyni domowa ubrana w hidżab w wilgotnym upale, która z piątką małych dzieci i mężem, wybrała się odwiedzić park narodowy. Oczywiście musi ona posiadać reklamówkę mrożonych napojów w małych buteleczkach którymi poi zmęczone dzieci. W 80, a może nawet 90% przypadków nikt nie zabiera opakowań z sobą tylko wyrzuca je pod nogi. Być może tak by nie było gdyby po przyjeździe dało się na przykład poczęstować przybyszów zimną wodą? Albo postawić kosze i opłacić kurs łodzi, która raz dziennie odbierze odpady? Niestety tak się nie dzieje. Lepiej udawać że ich po prostu nie ma i regularnie palić je całkiem niedaleko od bungalowów, gdzie rozciąga się sporych rozmiarów dzikie wysypisko śmieci. Pieniądze na utylizację odpadów pewnie idą na inne cele. Multum zakazów i nakazów odnośnie tego jak należy zachowywać się na terenie parku, wygląda na tym tle dosyć niepoważnie. Gdyby na serio ludziom zajmującym się ochroną przyrody zależało na niej a nie tylko na zysku, na wyspę nie zaglądało by codziennie minimum kilkaset ludzi. W bardziej aktywne turystycznie okresy roku liczba odwiedzających idzie pewnie w tysiące.
Na zakończenie pobytu idziemy w końcu obejrzeć zachód słońca na plaży. Przy tak romantycznej okazji można także obserwować nie kończącą się “wystawę” przyniesionych przez morze zarośniętych małżami i wodorostami plastikowych śmieci. Morze Andamańskie jest tak nasycone plastikowymi odpadami, że co krok napotykamy klapki, kaski, plastikowe butelki i inne opakowania. Mimo że próbujemy uciec od masowej turystyki wszędzie dookoła widzimy jej nieubłagane efekty, nawet jeśli żadnych ludzi nie ma w pobliżu. Trudno więc się oszukiwać że przyjeżdżając tutaj przyczyniamy się do bardziej ekologicznej formy turystyki, bo żeby tak było musiało by tutaj po prostu nikogo nie być.