Penang to nie tylko Georgetown, ale także mnóstwo innych bardzo interesujących miejsc, których zobaczyliśmy zaledwie kilka. Wyspa jest na tyle duża i ciekawa, że na pewno nie znudziłabym się na niej przez co najmniej dwa albo trzy tygodnie, gdybym tylko miała tyle czasu. W ciągu zaledwie kilku dni, które tam spędziliśmy, zdążyliśmy odwiedzić wyścigi smoczych łodzi, farmę motyli, symbol narodowy Malezji – świątynię Kek Lok Si, ogród botaniczny, park narodowy Taman Negara Pulau Pinang i Monkey Beach, która to nazwa okazała się bardzo adekwatna. Wzięliśmy także udział w durianowej imprezie.
Nie wiem dlaczego, ale sporo osób w Georgetown mówiło nam, żeby koniecznie pojechać na wyścigi smoczych łodzi. Jechaliśmy tam bardzo długo a na miejscu byli wyłącznie nieliczni fascynaci tej dyscypliny sportowej, oraz drużyny z różnych azjatyckich narodów. Wszyscy prażyli się w niemiłosiernym upale. Może dlatego impreza nie przyciągnęła dużej liczby widzów. To dość dziwne, bo wszędzie reklamowali ją jako niezwykle ważne wydarzenie w życiu wyspy (może właśnie dlatego, że nie była zbyt popularna). W momencie gdy tam byliśmy wygrywała drużyna z Indonezji, która miażdżyła przeciwników. Kiepscy z nas kibice i znudziliśmy się po pół godzinie.
Skoro już byliśmy niedaleko, postanowiliśmy udać się na Penang Butterfly Farm, czyli farmę motyli, mieszczącej się w olbrzymich rozmiarów szklarni, w której było jeszcze goręcej i wilgotniej niż na zewnątrz. Za to zieleń była bardzo ładnie zaaranżowana. Myślę że to rewelacyjna atrakcja dla osób podróżujących z dziećmi. Można podziwiać wszystkie stadia rozwoju motyli od jajeczka poprzez gąsienicę i poczwarkę aż do najładniejszego etapu ich życia. Wszystko jest bardzo dokładnie opisane (nie jestem osobą znającą się na biologii, więc jak dla mnie informacji było aż za dużo). Dla kogoś kto interesuje się motylami, jest tam tyle zagadnień do zapoznania się, że można spędzić tam cały dzień od rana do nocy. Dla motyli urządzone są przeróżne “karmniki” z kwiatów i słodkich owoców, do których się zlatują. Siadają także na naszych głowach rękach i nogach, więc lepiej nie iść tam będąc popsikanym przeróżnymi paskudztwami na komary, oraz wysmarowanym przeróżnymi kosmetykami. Oprócz samych motyli na farmie można obejrzeć mnóstwo innych azjatyckich owadów w terrariach. Największe wrażenie robią moim zdaniem olbrzymie rohatyńce wielkości dłoni. Można też pooglądać pająki, modliszki i przedziwne lokalne gatunki żab. Obejrzeć filmy edukacyjne i modele przeróżnych ekosystemów (ciężko przyjąć na raz taką dawkę wiedzy na ten temat, zwłaszcza mając mózg przegrzany przez upał).
Kolejnego dnia udajemy się do buddyjskiej świątyni Kek Lok Si. Wybudowano ją w 1910 roku z datków lokalnych chińskich elit, jednym z największych darczyńców był słynny kapitan Chung Keng Quee. To jedna z najważniejszych świątyń buddyjskich w kraju. Narodowy symbol Malezji przedstawiany na monetach, ważne miejsce kultu. Widać to już gdy wysiadamy z autobusu. Świątynia położona jest na wzgórzu. U dołu najpierw jest bazar, a potem w miarę wspinania się coraz wyżej, zaczynają się kramy głównie z turystyczną tandetą i dewocjonaliami. Pierwszy raz w Malezji ktoś nagabuje nas by coś na nich kupić i za nami woła. Widać więc, że miejsce musi być celem licznych pielgrzymek i wizyt turystów. Następnie mijamy basen zwany Liberation Pond, który zamieszkują liczne żółwie – buddyjski symbol wieczności. Nerwowe kobiety usiłują nachalnie sprzedać nam zieleninę dla żółwi, stwierdzamy że przez kilka dni w Malezji całkowicie od czegoś takiego odwykliśmy. Wchodząc po schodach do świątyni przez cały czas jesteśmy przez różne osoby nieprzyjemnie nagabywani, warto było jednak się poświęcić, bo u góry jest świetnie, mimo tego że Kek Lok Si miejscami jest straszliwie kiczowata. Siedzimy przez jakiś czas w miejscu przeznaczonym do odpoczywania w przyjemnym chłodnym przeciągu i słuchamy świergotu ptaków i kumkania żab z głośników. W mojej głowie od razu pojawiają się licheńskie reminiscencje, ponieważ miałam tam kiedyś przyjemność słuchania kumkania żab z głośników nad sztucznym stawem, kiedy pojechałam tam na wycieczkę krajoznawczą. Jednak w porównaniu z Licheniem świątynia jest zdecydowanie mniej monumentalna i przytłaczająca. Wszędzie znajduje się perfekcyjnie zadbana zieleń i mnóstwo żywych kolorów. Jedynie posąg Guanyin znajdujący się u samej góry świątynnego kompleksu wcale mi się nie podoba, jest strasznie ciężki, toporny i bez polotu. Idealnie wpasowuje się w licheński klimat. W świątyni znajdziemy drzewka próśb, na których odwiedzający wieszają wstążki z wydrukowanymi intencjami, które czasami uzupełniają o dodatkowe informacje ręcznie. Jest dużo stanowisk do palenia kadzideł i świec ofiarnych, rośnie mnóstwo kwiatów, dlatego zapach jest przepiękny. Za kilkadziesiąt ringgitów można zakupić sobie dachówkę z własnym imieniem i nazwiskiem i zapewnić sobie wieczne powodzenie.
Moim zdaniem świątynia zasługuje na szczególną uwagę i jest warta odwiedzenia z tego powodu, że absolutnie nieodpłatnie dzieli się wiedzą o buddyzmie. Takiej możliwości zaznajomienia się z buddyjską kulturą jeszcze nie mieliśmy w żadnym z odwiedzonych azjatyckich krajów. Znajdują się w niej duże stojaki z filmami (po chińsku bez napisów), buddyjską muzyką (głównie mantrami) i książkami w językach chińskim i angielskim o szeroko pojętym buddyzmie. Przejrzenie wszystkiego zajmuje nam dobrą godzinę. Przed stojakami znajduje się duży napis, że są to on materiały wyłącznie dla niemuzułmanów. W Malezji bowiem próba nawracania muzułmanów na inną religię jest karalna. Na każdym egzemplarzu płyty jaki sobie bierzemy, widnieje napis “for non-muslims only”. Jako że większość materiałów muzyczno-filmowych opisana jest wyłącznie po chińsku i nie ma na nich ani słowa po angielsku, prosimy o pomoc Chińczyka, który spośród kilkudziesięciu pozycji pomaga nam oddzielić muzykę od filmów. Nie chcemy zabierać niepotrzebnych płyt bo może komuś się przydadzą. W sumie zbiera się ich nam kilkanaście, oraz dwie książki, które uznajemy za użyteczne. Na szczęście są pakowane w koszulki więc nie zajmą nam pół plecaka. Postanawiamy wrzucić do skarbonki kilkudziesięcioringgitowy datek, by pokryć koszty wytworzenia takich materiałów, ponieważ bierzemy ich na prawdę sporo. Już w Polsce okazało się że Chińczyk nieźle się spisał, omyłkowo wzięliśmy tylko jeden film, z którego oczywiście nic nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Dzięki tym płytom odkryłam na przykład chińską śpiewaczkę buddyjskich mantr Imee Ooi.
Po wyjściu ze świątyni postanawiamy udać się pnącą się wzwyż asfaltową drogą na górę Bukit Bendera, leżącą nieopodal świątyni. Nie docieramy tam jednak za sprawą młodego Chińczyka, który z rewelacyjnym akcentem niezdradzającym nawet śladu chińskiej naleciałości, pyta nas czy nie chcielibyśmy zboczyć z naszej trasy i wziąć udziału w durian party. Durian Party? A co to takiego? Okazuje się, że lipiec to w Malezji początek sezonu na duriany. Zresztą w nowszej części Georgetown właśnie odbywał się festiwal poświęcony tym owocom. Jeden z lokalnych właścicieli licznych drzew durianowych, właśnie urządza imprezę inaugurującą sezon. Żeby zapewnić sobie pomyślność i powodzenie w biznesie część durianów musi na samym początku rozdać za darmo. Dlatego zaprasza znajomych na degustację tegorocznych plonów. Pojawienie się na takiej imprezie osób całkowicie obcych, zapewnić mu miało szczególne szczęście, dobrą karmę i powodzenie, dlatego młody Chińczyk tak mocno nas nagabywał. Mam nadzieję, że spisaliśmy się dobrze. Pewnie dlatego Chińczycy wszędzie odnoszą taki sukces w swoich interesach, skoro mają takie założenia. Bardzo mi się one podobają, ale spodziewam się że bardzo trudno byłoby zaszczepić je w naszej mentalności. Widocznie nie wyglądaliśmy na amatorów duriana, Chińczycy bowiem wyjaśnili nam co to jest i jak smakuje. Nie wiedzieli, że duriany konsumujemy namiętnie podczas każdej podróży do Azji, a pierwszy raz jedliśmy go już drugiego dnia w Hongkongu w 2008 roku. Jednak taki świeżo zerwany z drzewa durian to rewelacja w porównaniu z takim obranym na tacce, jaki zazwyczaj możemy kupić. Na imprezie osób było pewnie z pięćdziesiąt i byli to sami Chińczycy. Wszyscy wyglądali raczej na ludzi bardzo dobrze sytuowanych. Wcinali nieprawdopodobne ilości tych owoców. Impreza odbywała się na plantacji. Właściciel mówił że ma drzewa w różnych częściach wyspy, a tutejsze drzewa były pierwsze i tutaj mieści się siedziba jego durianowego interesu. Wszystkie bardzo wysokie drzewa, na oko kilkudziesięcioletnie, miały pod sobą rozwieszone sieci, żeby duriany nie uszkodziły się przy upadku. Zresztą dostanie w głowę kilkukilogramowym kolczastym owocem zazwyczaj kończy się dla człowieka śmiercią. Durian to według medycyny chińskiej owoc mocno rozgrzewający i posiadający dużo męskiej energii yang. Żeby zminimalizować skutki jego spożycia, nasi Chińczycy popijali go bardzo smaczną herbatą o właściwościach chłodzących organizm, a na koniec jedli rambutany, które są owocami żeńskimi i także ponoć mocno go chłodzą. Nigdy w swoim życiu nie zjadłam tak dużo duriana. Chińczycy ostrzegali nas, że tak duża ilość może nam zaszkodzić, ale chyba nie wierzyli, że naprawdę bardzo lubimy te owoce i jemy je nie z uprzejmości, a z przekonania. Penang słynie z uprawy durianów. Po powrocie do kraju poczytałam sobie o durianach z wyspy Penang. Na miejskim festiwalu prezentowano różne duriany, a ceny poszczególnych odmian mocno się od siebie różniły. Na koniec emocjonującego dnia postanawiamy coś zjeść. Jako że jest niedziela, bazar o wczesnej porze kompletnie się zwinął, a jedyną czynną jadłodajnią jest taka, w której stoi duży garnek z curry z rybich głów. Potrawa gotuje się na przyjęcie i zaraz ktoś ma po nią przyjechać, jednak właścicielka czuje się w obowiązku zaznajomić nas z tą potrawą, więc sprzedaje nam jedną porcję na dwie osoby. Bardzo dobrze że była to tylko jedna porcja bo głowy na których gotowało się curry były bardzo duże. Największą atrakcją w tej potrawie jest właśnie zjedzenie rybiej głowy. Stwierdzam że fish head curry w wersji malajskiej jest również bardzo smaczne.
Kolejnego dnia odwiedzamy ogród botaniczny. Zdecydowanie warto do niego pojechać, bo rozciąga się na bardzo dużym obszarze (29 ha). Wprawdzie strasznie przeszkadzała nam pogoda bo padało non stop i dużo miejsc w ogrodzie, takich jak na przykład storczykarnia, było już zamkniętych ze względu na późną porę, ale i tak bardzo mi się tam podobało. Został utworzony przez Brytyjczyków w 1884 roku a dzisiaj określa się go jako płuca Penangu. Z niego także można dostać się na górę Bukit Bendera ale deszcz padał tego dnia co chwilę i znowu nie udało się nam tam dostać.
Kolejnego dnia postanawiamy udać się do Parku Narodowego Wyspy Penang, do którego trzeba wykupić bilet wstępu/permit i wpisać się do kajeciku. Tego dnia park narodowy odwiedzali wyłącznie wycieczkowicze z Arabii Saudyjskiej i Emiratów, oraz pojedyncze osoby z innych krajów. Najpierw mamy zamiar ambitnie dojść do położonej na skraju wyspy latarni morskiej, ale musimy przeczekać godzinną ulewę i robi się za późno, więc zmieniamy plany i mamy zamiar dojść na Monkey Beach. Po drodze cały czas widać małpy, które czasami wyrywają jedzenie i napoje arabskim wycieczkowiczom i są w tym bardzo skuteczne. Mnie także coś takiego po drodze się przytrafiło, małpa usiłowała wyrwać mi przyczepioną do plecaka butelkę i siadła mi na plecach, ale na szczęście nie zostałam przez nią przy okazji podrapana. Sama plaża jest “upiększona” przez betonowe rudery i można na niej nabyć sataye, gdyż znajduje się tu kilka bardzo minimalistycznych w swym wyposażeniu i higienie garkuchni. Niestety woda morska na Monkey Beach była bardzo mętna nie było widać dna, chociaż było płytko. Gdy tam byliśmy z plaży korzystał cały przekrój społeczny od zachodnich turystów kąpiących się w strojach kąpielowych, poprzez kobiety z krajów arabskich kąpiących się w burkini, aż do kobiet okrytych w całości czarnym materiałem z rękawiczkach i bez otworów na oczy, które oczywiście przypłynęły tutaj łodzią, jedzących w cieniu sataye. Nie zdążyliśmy zbyt długo nacieszyć się plażą bo zaczęło zbierać się na kolejną dużą ulewę i musieliśmy szybko stamtąd wracać (potem okazało się że tego dnia nasz hotelowy pokój uległ częściowemu zatopieniu bo dach nie wytrzymał). Postanowiliśmy więc zmienić miejsce naszego pobytu, na mniej deszczowe. Wyjeżdżałam stąd z ogromnym niedosytem i na pewno wrócę tam tak szybko, jak tylko Penang będzie mi po drodze.