Penang 2012 (część pierwsza)

W tym poście na pewno nie będzie miejsca na jakikolwiek obiektywizm, bo Penang stał się jak na razie moim ulubionym miejscem w Azji południowo-wschodniej. Czasami tak jest, że gdzieś mi się podoba, ale mimo to nie mam ochoty zostawać tam specjalnie długo.  Na Penangu nie zobaczyłam niczego czego do tej pory nie widziałam. Za to było tu wszystko co znam, w tak fascynującym połączeniu, że nie byliśmy w stanie szybko stamtąd wyjechać i chcę wrócić tam najprędzej jak to możliwe. Nadal nie wyrobiłam sobie do niego żadnego dystansu. Mam wrażenie, że Penang jest jednym z niewielu miejsc na świecie, które mają to do siebie, że nie muszą podążać za żadną modą czy starać się o bycie jakąkolwiek atrakcją. Wystarczy że będzie sobą i zachowa swoją unikatowość, umiejętnie ją podkreśli i to wystarczy. Zamiast starać się jak wszędzie indziej na świecie wymyślać jakieś sztuczne twory, by przyciągnąć nimi ludzi, udawać coś czym nie są, z Penangiem tego po prostu robić nie trzeba. Mieszkańcy Georgetown i reszty wyspy traktują swoje miejsce z miłością i dumą i zdają sobie dobrze sprawę z jego unikatowości. Jako miejsce turystyczne, Penang tworzy sobie własną bajkę, własną historię i nie musi bardzo oglądać się na innych.

mal_penang-georgetown_streetart_001.jpg
Ponoć słynny mural przedstawiający złamane serca. A ja myślałam, że to dwie osoby, które z sobą głośno rozmawiają bo kiepsko słychać :).
mal_penang-georgetown_streetart_002.jpg
A to mural słynnego artysty Ernesta Zacharevic’a, który namalował mnóstwo murali w Georgetown.
mal_penang-georgetown_ulica_002.jpg
mal_penang-georgetown_riksza-rowerowa_001.jpg
mal_penang-georgetown_ulica_001.jpg
Niektórym miejscom nie trzeba nawet pomagać street artem bo bez tego są piękne.

Na dzień dobry w jakimkolwiek hotelu czy nawet na lotnisku można dostać sporo różnego rodzaju map i przewodników żeby samodzielnie odkrywać tutaj to, co nas interesuje. Można eksplorować na przykład tutejszy street art, czy unikalną kuchnię i masę innych zagadnień, których nawet już dzisiaj nie pamiętam (na przykład brać udział w rozmaitej maści grach miejskich). Dlatego po Georgetown porusza się mnóstwo ludzi z różnymi mapami i szuka tego co ich interesuje. Moją uwagę na dłużej przykuła mapa ze szlakiem odkryć gastronomicznych, lecz jako anarchiczny turysta nie miałam cierpliwości by w stu procentach się do niej stosować. Za to bardzo wdzięczna jestem twórcom mapy za dość wyczerpujące informacje na temat pochodzących stąd unikalnych dań. Próbowaliśmy prawie wszystkich, na które wtedy kiedy tam byliśmy był sezon, ale tylko czasami w jadłodajniach wymienionych na naszej mapie. Woleliśmy bowiem skorzystać z jadłodajni na nadmorskim deptaku Gourney Pesiaran i mieć wszystkie jedzeniowe atrakcje w jednym miejscu, niż chodzić w Georgetown z jednego końca na drugi w jego poszukiwaniu. Z  polecanych w jedzeniowym przewodniku lokalizacji, byliśmy między innymi na durianowych lodach i cendolu w pewnym niesamowicie archaicznym lokalu, który trwa w niezmiennym stanie i wystroju pewnie z kilkadziesiąt lat. Przychodzą do niego biedni i bogaci siadając na dość zdezelowanych krzesłach, które dobrze pamiętają pewnie lata siedemdziesiąte. Nikt nie czuje się z tego powodu niezręcznie. Na ścianach wiszą plakaty sprzed pięćdziesięciu lat. Nie zostały jednak kupione ostatnio w sklepie antykwarycznym za spore pieniądze. Po prostu nikt ich jeszcze nie zdjął i nie wymienił na nowsze. Wnętrze delikatnie mówiąc wygląda jakby nikt niczego w nim nie zmieniał od jakiś kilkudziesięciu lat. Nikomu to nie przeszkadza. Tak jak jest, jest optymalnie i nie ma potrzeby niczego zmieniać.

mal_penang-georgetown_restauracja_001.jpg
To tutaj jedliśmy durianowe lody i cendol.

Taka atmosfera panuje w Georgetown wszędzie. Po co cokolwiek  ulepszać, na siłę modernizować, kogokolwiek doganiać. Skoro coś stoi i działa kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat z pewnością może to robić i drugie tyle. Po co się śpieszyć jak można celebrować powolność, w spokoju kontemplować to co jest. Penang jak żadne inne miejsce potrafi starzeć się z godnością i powoli nabierać patyny, aż do przesady. Starość otacza się tu niemal kultem,  nic więc dziwnego, że także ludzie bardzo długo tutaj żyją. Wiele biznesów na przykład hotele i jadłodajnie w Georgetown, prowadzą ludzie grubo po osiemdziesiątce. Są jakby zakonserwowani i konsekwentnie opierają się upływowi czasu. Pobyt tu to znakomite lekarstwo na współczesną absurdalną  rzeczywistość, kult jednorazowości, podążania za modą, nieustannego zmieniania, ulepszania. Produkowania góry śmieci z przedmiotów, które jeszcze dobrze nie zaczęły być używane, a już lądują na wysypisku gdyż są niemodne, albo tak tandetne, że nie da się ich dłużej używać. Na Penangu ludzie tak bardzo kochają swoje miejsce, że nie pragną niczego za bardzo w nim zmieniać, chyba że to naprawdę konieczne. Nowoczesność tylko dopełnia to co istnieje od dawna, niczego jednak w całości nie zastępuje. Podobna atmosfera panuje w niektórych miejscach Hongkongu. Nie mam oczywiście na myśli finansowego centrum pełnego białych kołnierzyków. Jednak Penang w porównaniu z Hongkongiem jest dużo powolniejszy na tyle prowincjonalny, że można bezkarnie rozkoszować się nieśpiesznym życiem. W Hongkongu mamy też mnóstwo ludzi stłoczonych na nieprawdopodobnie małej przestrzeni. Tutaj zabudowa jest niska a ludzi niewiele. W sam raz by każdemu wygodnie się żyło w niskich nieco przeżartych przez grzyb domach. Georgetown przypomina trochę jedno wielkie niekończące się uzdrowisko, z tą różnicą, że zasiedlające go liczne osoby w starszym wieku, zamiast korzystać z zabiegów leczniczych, po prostu żyją i pracują w nieśpiesznym tempie. Rano na ulicach nie ma nikogo. Dopiero w południe pojawiają się ludzie, wszystkie jadłodajnie do ostatniego miejsca wypełniają głównie Chińczycy, spożywając z głośnym mlaskaniem najdziwniejsze potrawy o jakich Europejczykom zupełnie się nie śniło. Są jak zwykle niesamowicie żywiołowi i nic nie może oprzeć się ich niepohamowanej woli konsumpcji. Następnie miasto pogrąża się w sjeście i bezruchu. Dopiero późnym popołudniem życie zaczyna nabierać tempa. Ludzie wychodzą z pracy. Po zachodzie słońca prawie wszyscy mieszkańcy idą rozkoszować się specjałami swojej kuchni i jeść na ulicy. Garkuchnie rozkładają się jedna za drugą, prześcigając się w dziwnych daniach. Na Lebuh Chulia pojawiają się bardzo odstrzelone prostytutki płci obojga. Gdzieniegdzie jakiś niezbyt trzeźwy plecakowy turysta coś pokrzyczy. Za to już o północy w Georgetown panuje całkowita cisza, jak w małym prowincjonalnym miasteczku. Nikomu nie chce się tu długo prowadzić życia nocnego.

mal_penang-georgetown_uliczna-garkuchnia_001.jpg
Garkuchnia wieczorową porą.

W Georgetown możemy zobaczyć sporo angielskiej architektury z czasów kolonialnych. W leniwej atmosferze tego miejsca wygląda ona naprawdę przekonująco, bo dobrze wkomponowuje się w specyficzny klimat. Oprócz tego mamy kilka pięknych chińskich świątyń, oraz willi. Tych ostatnich nie odwiedziliśmy z powodu lenistwa, bardzo wysokiej ceny biletu i braku czasu, bo na Penangu jest strasznie dużo innych miejsc do zobaczenia. W Georgetown jest też dzielnica indyjska, z indyjskimi stoiskami na których możemy nabyć przekąski i słodycze. Tam przez godzinę albo dwie dokonywałam w sklepie muzycznym wyboru płyt kompaktowych z hinduskimi mantrami w formacie mp3, a sprzedawca ogromnie się cieszył, że znaliśmy melodie mantr do Ganeshy, Lakshmi, czy Gayatri i szperał w swoim sklepie by znaleźć taką kolekcję utworów, które nie będą się powtarzały z tymi co już znam i mamy. Jeszcze bardziej się cieszył gdy zobaczył, że mam je nawet w telefonie. Całości religijnej i kulturowej mozaiki dopełnia jeszcze meczet Kapitana Kelinga i położone obok niego muzułmańskie jadłodajnie z jagnięcym i baranim curry, które wszyscy jedzą rękami.

mal_penang-georgetown_kuan-yin-temple_005.jpg
Najważniejsza chińska świątynia Kuan Yin Teng poświęcona Guanyin – żeńskiemu wcieleniu Awalokiteśwary, bogini miłosierdzia.
mal_penang-georgetown_kuan-yin-temple_006.jpg
mal_penang-georgetown_kuan-yin-temple_002.jpg
Przed świątynią zawsze dymią kadzidła.
mal_penang-georgetown_kuan-yin-temple_003.jpg
mal_penang-georgetown_kuan-yin-temple_004.jpg
mal_penang-georgetown_kuan-yin-temple_001.jpg

Chińczycy i Hindusi z Penangu to kompletnie inni ludzie niż u siebie w ojczyznach. Są prawdziwymi światowcami, zagadują po angielsku. Są przyzwyczajeni do obcokrajowców i nie obserwują nas bez przerwy jak miało to miejsce w Chinach, gdzie zawsze towarzyszyło nam kilkanaście par oczu pilnie w nas wpatrzonych jakbyśmy byli co najmniej gwiazdami popkultury. Hindusi są przemili, strasznie nakręceni i energetyczni, zupełnie jakby przyjmowali jakieś środki odurzające, jednak po prostu oni tak mają i nie muszą niczego przyjmować. Wystarczy, że zapyta się ich o cokolwiek albo poprosi o poradę na przykład na temat tego co mamy sobie u nich kupić albo zjeść i zaczyna się niesamowity słowotok. Po chwili zaczynamy rozmawiać z nimi o wszystkim i mamy problem żeby skądkolwiek szybko wyjść. Grupą najmniej kontaktową i najmniej znającą języki obce są Malajowie, którzy na wyspie ekonomicznie i kulturowo są wyraźnie w mniejszości. Prym wiodą tutaj bogaci Chińczycy w ich rękach skupiony jest majątek i wpływy. W kontynentalnej Malezji jest podobnie, ale przewaga Chińczyków jest mniejsza – to znaczy Chińczycy są najbogatszą grupą etniczną a liczebnie liczniejsi są Malajowie. Prawo tego kraju jest skonstruowane na korzyść jego rdzennych mieszkańców. Nie mogą oni jednak wprowadzić w kraju fundamentalnego islamu, bo opór stawiają Chińczycy a to w ich rękach skupiona jest większość majątku. Dzięki temu w kraju panuje względna równowaga, chociaż chyba nikt nie jest z tego do końca zadowolony. Hindusi natomiast skarżą się, że są grupą która ma najgorzej, gdyż nie są dobrze traktowani zarówno przez Chińczyków jak i przez Malajów. Przypuszczam, że malezyjska tożsamość trochę ciąży mieszkańcom Penangu i największym marzeniem tutejszych Chińczyków byłoby oderwanie się od Malezji i utworzenie osobnego państwa trochę na wzór Singapuru. W końcu Penang jest częścią tego kraju od niedawna bo od roku 1963. Mam takie wrażenie, że między wierszami coś takiego da się wyczytać. Nikt oczywiście nie rozmawia z obcymi na takie tematy. A może tylko tak mi się wydaje i jest im wygodnie tak jak jest teraz?

mal_penang-georgetown_han-jiang-teochew-temple_001.jpg
A to świątynia klanowa Han Jiang Teochew czyli świątynia poświęcona przodkom klanu Teochew pochodzącemu z południowej prowincji Chin – Guandong, klan ten zamieszkuje Penang po dzień dzisiejszy.
mal_penang-georgetown_han-jiang-teochew-temple_002.jpg
Tabliczki z imionami przodków.
mal_penang-georgetown_ta-kam-hong-temple_001.jpg
Świątynia lokalnych złotników, którzy w XIX wieku przyjechali tutaj z prowincji Guandong, poświęcona bóstwu Wu Ching.
mal_penang-georgetown_anglikanski-kosciol-swietego-jerzego_001.jpg
Anglikański kościół św. Jerzego.

Warto przed przyjazdem tutaj zdać sobie sprawę, że przyjeżdża się do miejsca naprawdę unikatowego i szkoda być w nim tylko dzień lub dwa jak z początku mieliśmy być. Może pomocne okażą się strony internetowe takie jak ta lub ta, albo ta – prawdziwe kompendium wiedzy o Penangu, gdzie zobaczymy jak wiele miejsc, rzeczy i zagadnień składa się na mozaikę kulturową tego miejsca.

W końcu zrezygnowaliśmy z pojechania na Langkawi.  Następnie z „programu wyjazdu” wypadły też Ipoh i Melaka. Zamiast bezsensownie gonić z miejsca na miejsce, utknęliśmy na Penangu, a to co nas ominęło być może zobaczymy przy najbliższej okazji. Najbardziej dziwił się właściciel naszego hotelu, na oko co najmniej osiemdziesięcioletni Chińczyk, kiedy codziennie przychodziliśmy powiedzieć że zostajemy jeszcze dzień dłużej, chociaż na początku mówiliśmy, że chcemy tu zostać maksymalnie trzy noce. W końcu z wyspy skutecznie wygnała nas pogoda, bo codzienne dwie lub trzy silne ulewy trwające po minimum godzinę każda, trochę uniemożliwiały nam poruszanie się po niej. Pewnego dnia hotelowy pokój pod naszą nieobecność uległ zalaniu bo sufit nie wytrzymał opadów deszczu i stwierdziliśmy, że może już czas stąd się wynieść.

Podziel się z innymi: