Sighetu Marmației 2014

W Syhocie Marmaroskim zostajemy kilka dni, między innymi żeby obejrzeć słynne Muzeum Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu oporu Sighet, które mieści się w byłym więzieniu Securitate. Podczas kupowania biletu obsługa muzeum pyta nas o język, (tudzież narodowość). Dostajemy kilkudziesięciostronicową książeczkę po polsku, a drugą na wszelki wypadek bierzemy po angielsku, żeby zobaczyć czy w obu ilość informacji  będzie taka sama (po angielsku jest trochę więcej). Każda więzienna cela to osobna sala ekspozycyjna, której przypisano inny numer, a jest ich kilkadziesiąt. Do każdej sali w książeczce przyporządkowana jest średnio jedna strona formatu A4 wyjaśnień na temat tego co na danej ekspozycji oglądamy. Wystawy są multimedialne i interaktywne, muzeum nieco przypomina nasze Muzeum Powstania Warszawskiego, może nie jest aż tak przeładowane rozmaitymi bodźcami. Bardzo rozbudowana i urozmaicona ekspozycja ilustruje przejawy komunizmu w niemal każdej dziedzinie życia kraju i pozwala w pełni zdać sobie sprawę z tego jak bardzo okaleczone jest dzisiejsze społeczeństwo rumuńskie, w którym w sposób okrutny unicestwiono wszelkie elity, więzi społeczne, odwieczne tradycje. Rewolucja odbyła się w tym kraju w wymiarze totalnym. Może w takiej małej mieścinie jak Sygiet będącej stolicą wiejskiego regionu, nie udało się tego zrobić z taką siłą jak w dużych miastach. Ciekawe ilu będzie trzeba pokoleń, by sytuacja wróciła do normy. Z chęcią wysłałabym do tego muzeum na obowiązkowe zwiedzanie bananową młodzież, która nosi koszulki z Mao i Che Guevarą, bo uważa że to jest modne, a ci panowie są nieszkodliwi i wyglądają cool. A jeszcze bardziej właścicieli sieci odzieżowych które na tego typu trendach po prostu chcą zarobić. Jakoś tak się składało, że w każdym z krajów dotkniętych tym systemem, początkowe szczytne założenia w bardzo okrutny sposób rozminęły się ze sposobem ich realizacji. Mimo tego, że w większości państw przed zapanowaniem ustroju komunistycznego system zazwyczaj także (delikatnie mówiąc) nie należał do idealnych, to jednak po dojściu komunistów do władzy zawsze wychodziła z tego jakaś bardzo przerażająca karykatura tego, czym w pierwotnym założeniu miał być kolejny komunistyczny raj na ziemi. W teorii każdy człowiek miał mieć tyle samo co inni. W praktyce wszyscy mieli mało i żyli w terrorze. Najpierw bezwzględnie wykańczano całą wcześniejszą elitę, w tym także naukowców i artystów. Potem system zaczynał szukać wrogów wśród swoich. Następnie paranoja zaczynała zataczać coraz szersze kręgi i każdy stawał się  podejrzanym a pętla zaciskała się coraz mocniej. Dzięki tak wielowątkowo skonstruowanej wystawie, można zrozumieć poszczególne etapy rozwoju tego szalonego ustroju w każdym z europejskich krajów. Niestety mimo nawet najbardziej szczytnych i idealistycznych założeń, wszystkie komunistyczne raje na ziemi kończyły się zawsze mniej więcej tak samo koszmarnie. Rumunia była jednak europejskim apogeum komunistycznej paranoi, chociaż może tylko tak mi się wydaje, bo nie zapoznałam się z albańską wersją tego ustroju tak dobrze jak z rumuńską i jak kiedyś pojadę do Albanii to być może zmienię zdanie.

rum_sighetu-marmatiei_muzeum-ofiar-komunizmu_001.jpg
Zaraz przy wejściu na teren ekspozycji mijamy mnóstwo twarzy. To ofiary lokalnego więzienia.
rum_sighetu-marmatiei_muzeum-ofiar-komunizmu_003.jpg
Sala poświęcona Nicolae Ceaușescu.

Po wyjściu z zabudowanej części ekspozycji można udać się na dziedziniec więzienia i obejrzeć monument poświęcony ofiarom. Może nie wyszedł on Rumunom do końca szczęśliwie, bo mimo ogólnego bardzo dobrego wrażenia jakie zrobiło na mnie muzeum, sam pomnik na dziedzińcu dawnego więzienia trochę to wrażenie psuje. Moja umiarkowanie artystyczna dusza cierpi, gdy musi oglądać takie nieszczęśliwie zrobione pomniki. Nie wiem po co komu taka dosłowność, niestety ja zupełnie tego „nie kupuję”. W moim mieście jest takich pomników pełno. Powstają przy aprobacie ogółu i są uznawane za „patriotyczne”. Są przeraźliwie toporne, dosłowne i za niedługo z pewnością będziemy się ich wstydzić. Na dziedzińcu więzienia w Syhocie Marmaroskim bardzo mocne wrażenie robi inna część tego memoriału. Jest to mur na którym napisano wszystkie nazwiska ofiar ustroju komunistycznego w Rumunii. Nazwiska zapisane są niewielkimi literami, jedno przy drugim, mur jest bardzo wysoki i ciągnie się na kilkadziesiąt metrów. Jedno ludzkie istnienie reprezentuje kilka centymetrów kwadratowych. To pozwala zdać sobie sprawę jaka była skala rażenia tego ustroju i to tylko w jednym kraju, a dotknął on w swoim czasie ponad dwudziestu państw. Wydaje mi się że powinien być to punkt pierwszy każdego wyjazdu do Rumunii, dzięki któremu łatwiej zrozumieć tutaj wiele rzeczy.

rum_sighetu-marmatiei_muzeum-ofiar-komunizmu_007.jpg
A to pomnik, który moim zdaniem jest trochę zgrzytem w spójnej całości Muzeum i Miejsca Pamięci (ale może się czepiam) dla mnie jest za toporny.
rum_sighetu-marmatiei_muzeum-ofiar-komunizmu_002.jpg
Więzienie zachowano w niemal niezmienionym stanie.
rum_sighetu-marmatiei_muzeum-ofiar-komunizmu_004.jpg
Największe wrażenie robi jednak mur z wypisanymi imionami i nazwiskami ofiar komunizmu w Rumunii.
rum_sighetu-marmatiei_muzeum-ofiar-komunizmu_005.jpg
To pozwala najlepiej zdać sobie sprawę na jaką skalę zakrojone było przedsięwzięcie pozbywania się wszystkich którzy z nowym systemem byli nie po drodze.
rum_sighetu-marmatiei_blok-mieszkalny_001.jpg
Po wizycie w Muzeum Komunizmu zaczynamy lepiej rozumieć dlaczego ten blok ma powybijane dziury w ścianach, wystają z niego kominy a przed nim suszy się sterta drewna, a na każdym przyblokowym trawniku ktoś coś uprawia (i na wszelki wypadek grodzi swoją grządkę drutem kolczastym). Z jednej strony wszędzie pełno nowych samochodów i supermarketów, z drugiej strony drewno przed blokiem, grządki i kozy do ogrzewania mieszkań mają się dobrze.
rum_sighetu-marmatiei_muzeum-ofiar-komunizmu_006
Na koniec ofiarom zapalić można świeczkę. Miejsce pozbawione jest wszelkich symboli i odniesień religijnych.

Miasteczko jest lokalnym centrum handlowym i administracyjnym, do którego ludzie przyjeżdżają na zakupy i pozałatwiać różne sprawy. Wśród nich dominują osoby starsze. Wszystkie bez wyjątku kobiety noszą rozkloszowane spódnice w kwiaty i chustki na głowach, a faceci ciemne marynarki i słomkowe kapelusze. Jak już przyjechali do miasta, zrobili zakupy i załatwili co mieli do załatwienia, wszyscy tłumnie siadają w knajpianych ogródkach wzdłuż głównej ulicy, palą papierosy i piją przeróżne napoje. Wszystkie lokale są tak oblężone, że parę miejsc zostało tylko wewnątrz, a na śniadanie trzeba czekać dość długo. U nas byłoby to raczej nie do pomyślenia, gdyż starsze osoby  na pewno w godzinach przedpołudniowych nie siedzą tłumnie knajpach i ogródkach piwnych, także tych najelegantszych, pijąc piwo, colę kawę lub palinkę i dyskutując między sobą zawzięcie. W Sigecie przedpołudnie należy zdecydowanie do nich, a dopiero wieczorem do lokali przychodzi młodsza klientela w postaci tandetnie ubranych kobiet i mężczyzn z żelem na włosach, złotymi łańcuchami i tatuażami. U nas osoby starsze w dalszym ciągu funkcjonują trochę poza społeczeństwem, są dużo mniej widoczne. Ludzie tutaj nie mają na szczęście poczucia, że w „takim wieku” nie wypada im już robić absolutnie niczego, oprócz izolowania się od innych oraz oceniania i komentowania otoczenia. Są na tyle żywotni, że chce im się jeszcze spotykać się, rozmawiać i być ze sobą – więzi społecznie są dużo silniejsze niż u nas. Taką samą funkcję pełnią na wsiach ławki obecne przed niemal każdym domem od strony ulicy. Na nich spotykają się okoliczni sąsiedzi, nieraz w bardzo podeszłym wieku, którzy po prostu ze sobą przebywają. Patrzą na przejeżdżające pojazdy i przechodzących ludzi z każdym zamienią kilka słów. Nikt nie ma poczucia, że tak jak u nas, nie wypada mu tego robić, tylko do końca swoich dni pozostaje w interakcji  z innymi ludźmi.

W Sighetu Marmatiei znajduje się także skansen, w którym wizyta wprawia mnie w głupkowato wesoły nastrój i pozwala w pełni zdać sobie sprawę z tego gdzie my się znajdujemy, i że takich miejsc naprawdę niewiele już zostało w Europie. Otóż mieści się on na wzgórzach, a u dołu jest parking, kasa biletowa i sklep z pamiątkami. Kiedy już dopełnimy biletowych formalności idziemy drogą pod górę żeby zacząć oglądać architekturę ludową. U góry znajduje się pani, która wcale nie sprawdza biletów. Stoi tu po to by pokazywać gdzie trzeba iść, skansen rozlokowany jest bowiem w okolicy czyichś gospodarstw i bez przerwy jacyś ludzie wchodzą na prywatne podwórka. Problem w tym że nie da się rozróżnić gdzie kończy się skansen a zaczyna czyjaś posiadłość. Z daleka wszystko wygląda identycznie. Nie trzeba iść do skansenu żeby zobaczyć ludzi, którzy drewnianymi widłami i grabiami układają siano w klasyczne kopki, jednocześnie rozmawiając przez telefon komórkowy. Mieszkają w domach otoczonych drewnianymi płotami, jakie u nas występowały kilkadziesiąt lat temu. Przed prawie każdym domem znajduje się pięknie rzeźbiona, ręcznie robiona drewniana brama. Domy także wyglądają jak niezmienione od początków XX wieku. Tylko czasami zdradza je jakaś antena satelitarna i elektryczne przewody. Wszyscy hodują mnóstwo zwierząt, uprawiają co tylko się da, są praktycznie samowystarczalni.

rum_sighetu-marmatiei_skansen_001.jpg
Skansen (albo leżące w pobliżu skansenu normalnie użytkowane gospodarstwo).
rum_sighetu-marmatiei_skansen_002.jpg
rum_sighetu-marmatiei_skansen_003.jpg
rum_sighetu-marmatiei_skansen_004.jpg

Poza tym znajduje się tu także jedyne piesze przejście ukraińsko-rumuńskie (dawniej miasteczko było królestwem rozmaitych przemytników). Postanawiamy spróbować zrobić sobie małą pieszą wycieczkę na Ukrainę, kupić piwo, suszone ryby i inne wiktuały. Granicę obu państw wyznacza most na rzece Cisa. Po drugiej stronie rzeki leży miasteczko Sołotwyno (Соло́твино) słynące z mocno podupadłej dziś kopalni soli. Razem z nami granicę przekracza  jakaś rumuńska kobieta w mocno podeszłym wieku, ale bardzo żwawa i sympatyczna, która przeprawiała się na drugą stronę celem zakupienia tańszych leków w ukraińskiej aptece. Zaraz potem zawraca i życzy „Drum Bun”. Dobrze że nam towarzyszyła, bo przejście jest tak mikroskopijne, że trochę nie wiadomo co człowiek ze sobą ma zrobić. Wszyscy są mili i nie przetrzymują nas bez potrzeby, tylko komputer wrednie się zawiesza. Jednak w porównaniu z przekraczaniem granicy ukraińsko-rumuńskiej w 2007 roku tym razem nie ma mowy o żadnych próbach zdobycia od nas jakiejkolwiek łapówki, zresztą nam na wizycie jakoś specjalnie nie zależy, więc dalibyśmy sobie spokój nawet nie podejmując dyskusji. Pragniemy też obejrzeć słone jeziorka i stwierdzić czy warto wybrać się tam kolejnego dnia na kąpiel. Po przekroczeniu granicy okazuje się że jeziorka wcale nie są tak blisko i żeby do nich dojść jest już za późno, bo kiedy przekraczaliśmy granicę było już grubo po południu. Potem zbyt wiele czasu zajęły nam problemy z zakupem hrywien (trzeba było kupić w Syhocie Marmaroskim, gdzie kantor stoi na kantorze, ale kto by pomyślał). Ukraińskie miasteczko wygląda fatalnie i nie zazdroszczę jego mieszkańcom. Tu nawet na większości dróg nie ma asfaltu i wszystko pokrywa gruba warstwa pyłu. Bloki wyglądają tak jak na mołdawskiej prowincji, a chyba wszyscy młodzi ludzie stąd powyjeżdżali z braku jakiegokolwiek zajęcia. Takiej przygnębiającej Ukraińskiej prowincji jeszcze nie widziałam, w sumie byłam tam tylko w większych miastach, chociaż miasteczka po drodze z Przemyśla do Lwowa wyglądają o wiele lepiej.

ukr_solotwyno_blok_001.jpg
Sołotwyno.

Podziel się z innymi: