Tym razem w Stambule najpierw włócząc się po bazarach zachodzimy przypadkiem do meczetu Kalenderhane ukrytego gdzieś na tyłach Bazaru Egipskiego. Idziemy tylko na sekundę zajrzeć do środka i utykamy na miejscu na całe przedpołudnie, za sprawą przesympatycznego opiekuna meczetu, który najpierw opowiada nam jego historię, potem zaprasza na herbatę, po czym z jednej herbaty robi się kilka. Opowiada dzieje islamu (aczkolwiek większość z tego co opowiada wiemy) ma całą bibliotekę książek, po czym oficjalnie zaprasza nas do islamu (dziękujemy za zaproszenie i jest nam bardzo miło), temu wszystkiemu przysłuchuje się średnio mówiący po angielsku młody mężczyzna który przyjechał na studia z Iranu i mamy okazję posłuchać i obejrzeć jak śpiewa azan. Mimo że wcześniej raczej się nie odzywał, to śpiewając nieźle wymiata. Południowa modlitwa sprawia, że panowie robią się zajęci swoimi sprawami i nie mają czasu już nas więcej nawracać (zresztą robią to bardzo miło i nie nachalnie) a my mamy jeszcze szansę gdzieś pójść tego dnia, na przykład kupić bilety do Konyi, bo nie wiadomo ile by nam w meczecie zeszło gdyby nie to, bo byli bardzo gościnni i fajnie się z nimi spędzało czas. Świątynia dawniej była prawosławnym kościołem w środku jest wyłożona pięknymi kolorowymi marmurowymi blokami, kiedyś były też freski które zniszczono po przekształceniu kościoła w meczet. Występuje on też pod nazwą mała Aya Sofia, gdyż powstał mniej więcej w tym samym czasie co ona.
Następnie płyniemy pospacerować i zjeść bułkę z rybą do położonej w Azji dzielnicy Kadikoy, która podobno jest bardzo liberalna. Idziemy po betonowym molo głęboko w morze, wszędzie mijamy piknikujące rodziny, sprzedawców przekąsek, pary na randce i kobiety na plotkach, oglądamy zachód słońca. Można też postrzelać sobie z wiatrówki do baloników. Taki właśnie jest Stambuł poza głównymi szlakami turystycznymi, w starszych istniejących od dawna dzielnicach (a nie tych zbudowanych w zeszłym roku dla mas ludzi ze wschodu kraju przenoszących się tutaj). Życie płynie nieśpiesznie, wszędzie gdzie jest kawałek morza albo zieleni ktoś piknikuje, ludzie spotykają się całymi rodzinami, mają na to czas, widać że lubią swoje miasto.
Kolejnego dnia postanawiamy odwiedzić jeden z najsłynniejszych zabytków Stambułu a może i świata czyli Hagię Sophię, (bo wcześniej z przekory nie poszliśmy tam widząc okropne kolejki, oraz uważamy że zabytki trzeba sobie dawkować). Muszę stwierdzić że pomimo dość odstraszającej ceny, niezliczonych hord turystów na wycieczkach fakultatywnych, którzy ustawiają się w długiej kolejce po bilety, Hagię Sophię i tak warto odwiedzić, bo robi niesamowite wrażenie. Najpierw trzeba sobie uświadomić że stoi od przeszło tysiąca pięciuset lat i to w bardzo newralgicznym i mocno zaludnionym punkcie, którego kontrolowanie przynosiło od zawsze zyski i było warte bardzo wiele. Przetrwała pożary miasta, trzęsienia ziemi, wojny, przechodziła z rąk do rąk i zmieniała swoje przeznaczenie. Do dzisiaj widać, że było to czołowe osiągnięcie bizantyjskich architektów, ba architektury w ogóle. Kiedy ogląda się ją z zewnątrz wygląda bardzo masywnie, za to zupełnie inaczej jest w środku. Olbrzymia kopuła dosłownie unosi się w powietrzu. Konstrukcja jest bardzo lekka i harmonijna. Niesamowicie też zostało w jej konstrukcji wykorzystane światło, które wpadając przez okna podkreśla coraz to inne detale budowli. Potrzeba co najmniej połowy dnia żeby ją obejść przyjrzeć się niezwykłej konstrukcji z różnych punktów i obejrzeć większość mozaik zwłaszcza że są one prawdziwymi majstersztykami tej sztuki, z twarzy postaci możemy odczytać emocje co w tej sztuce ponoć jest bardzo trudne do uzyskania. Kompletnie nie pojmuję po co ktoś przyprowadza wycieczkową grupę na godzinę lub półtorej, po czym biegną dalej. Można w jeden dzień spotkać tu większość wyznań i narodów świata ponieważ wszyscy przychodzą zobaczyć Hagię Sophię.
A na koniec krótkie opowiadanie o ciężkiej pracy turysty na wczasach i ciążącej na nim odpowiedzialności uwieczniania swojego urlopu minuta po minucie. Przynajmniej widać że Hagia Sofia na każdym robi mocne wrażenie. Wtedy jeszcze nie trzeba było publikować urlopowych zdobyczy w czasie rzeczywistym na portalach społecznościowych więc i tak ludzie mieli lżej. W sumie to śmieję się z tego ale ja też trochę tak mam, na szczęście tylko czasami.
Z dumą muszę stwierdzić, że chyba udało mi się poznać osobiście i sfotografować słynnego Obama’s Cat czyli nieco chorego na umyśle i zezowatego kota Gli najsłynniejszego kota Hagii Sophii. Jego historię można obejrzeć tu i tu, nawet miejsce jego przesiadywania się zgadza. Ludzie traktowali go z nieufnością zresztą zachowywał się dziwnie nawet jak na kota.
Na koniec jeszcze kilka zdjęć z przepięknego muzułmańskiego cmentarza bez trupich czaszek oraz rozmaitych ponurych symboli za to z kwitnącymi różami. Który znajduje się przy Meczecie Sulejmana i przemieszczamy się autobusem do Konyi.