Do Surabayi pojechaliśmy tylko dlatego, że mieliśmy stamtąd powrotny samolot do Malezji. Okazała się miastem dość ciekawym, ale jednocześnie ciężkim do życia. To drugie co do wielkości miasto całej Indonezji liczące ponad 3 miliony mieszkańców i w miarę bogate. Galerie handlowe są tu tak ogromne, nowoczesne i pełne przepychu jak w każdej dużej azjatyckiej metropolii. Dla tego kraju, z wyjątkiem stolicy i typowo turystycznych destynacji, to całkowicie niespotykane. Zamiast w galeriach handlowych, zakupów żywności dokonuje się tu na bazarach, a ubrań w małych sklepach albo w centrach złożonych z mnóstwa maleńkich zakratowanych boksów. W Surabai musi być na takie sklepy dostatecznie majętna klientela bo centrów handlowych jest strasznie dużo. Można chodzić po nich cały dzień przechodząc z jednego do drugiego i wcale nie wychodzić na zewnątrz. W sklepach spożywczych takich centrów, kupimy za olbrzymie pieniądze europejskie wina, sery, kaszę gryczaną, czy pesto.
Dostępna jest też większość światowych marek odzieżowych za pieniądze dla zwykłych mieszkańców Indonezji ekstremalne. Potęgę ekonomiczną miasta widać jeszcze w sposobie poruszania się po nim. Wszyscy tutaj jeżdżą na motorach, co z tego, że najczęściej strasznie tandetnych, praktycznie nikt nie porusza się pieszo. To nie Solo, gdzie przeważają rowerowe riksze. Chodząc po tym mieście jesteśmy na chodnikach w zasadzie sami, jeśli ktokolwiek oprócz nas po nich idzie, to pokonuje tylko na prawdę krótkie odcinki, w dodatku nie jest to zbyt bezpieczne. Nie zważając na wysokie krawężniki obok nas żeby ominąć nieustanne korki, śmigają motory, nieraz z pełną prędkością, co jest mocno irytujące. Przejścia dla pieszych szczelnie zastawiają samochody i motory, a ludzie chcący przejść muszą skakać przez motocyklowe siodełka i rury wydechowe. Tak chyba za kilka lub kilkadziesiąt lat będzie wyglądała cała Indonezja a nie tylko jej najbogatsze miasta. Dzięki temu Surabaya jest tak zanurzona w smogu, że w zasadzie nie da się po niej chodzić, tylko albo wziąć taksówkę, albo wypożyczyć motor i dołączyć do setek tysięcy innych kierowców. Inaczej po kilku godzinach nie będziemy mieli zbytnio czym oddychać. Benzyna musi być tutaj bardzo słabo oczyszczona, ludzie jeżdżą w maskach, kaskach i szczelnie opatuleni, bo po paru chwilach goła skóra robi się coraz brudniejsza od spalin. W takiej oto pięknej scenerii szukamy w mieście noclegu. Jako, że nie chce nam się szukać zbyt długo, bo warunki niezbyt sprzyjają, zatrzymujemy się w hotelu Paviljoen. To dość znane miejsce w Surabayi. Dobrze zachowana kolonialna willa z roku 1917 z dużym dobrze utrzymanym ogrodem. Wszędzie w internecie można przeczytać narzekania, że pokoje są urządzone dość spartańsko. Za to można sprawdzić na własnej skórze jak w czasach kolonialnych ludzie potrafili budować, uwzględniając naturalne ciągi powietrza. W pokoju mimo upału i wyłączonego wentylatora jest przyjemnie chłodno przez cały czas. Kiedyś potrafiono sobie z tym radzić, dziś w całej Azji stawia się bezsensowne odhumanizowane betonowe klocki w których nie sposób funkcjonować bez klimatyzacji, która musi chodzić cały czas na pełnych obrotach bo izolacji cieplnej budynki nie mają wcale. Jesteśmy w środku istnego motoryzacyjnego koszmaru, a na podwórku naszego hotelu rano jest rosa i ćwierka mnóstwo ptaków. Konstrukcja willi jest taka że praktycznie nie słychać hałasu z zewnątrz. Czujemy się jak na wsi za miastem. To najładniejszy hotel w Indonezji w jakim mieszkaliśmy.
Już pierwszego wieczora poznajemy F. studenta prawa, który bardzo pragnie oprowadzić nas następnego dnia po mieście, bo intensywnie działa w hospitality clubie i bardzo często to robi. Jako że i tak zbytnio nie mamy planów, bo w mieście nie ma żadnych szczególnie porywających rzeczy do odwiedzenia i chcemy się tylko po nim trochę pokręcić ochoczo przystajemy na tę propozycję. Dzięki temu poznajemy miasto z jego perspektywy. F. pochodził z rodziny na tyle ubogiej, że chcąc się uczyć, musiał od samego początku na siebie zarabiać, dlatego też oprowadzając nas po mieście co jakiś czas mówił, że pracował tu albo tam. Odnoszę wrażenie że w Indonezji przy odpowiedniej determinacji dość łatwo jest pokonywać kolejne szczeble zawodowego rozwoju. Nie wiem czy u nas byłoby możliwe by sprzedawca czosnku, mógł chwilę potem zatrudnić się w bogatej restauracji serwującej sushi. Oglądamy z nim najpierw Tugu Pahlawan miejsce ważne dla tożsamości narodowej Indonezyjczyków, upamiętniające ruchy niepodległościowe i powstanie państwa.To właśnie Surabaya odegrała kluczową rolę w powstaniu tego państwa i dlatego nazywa się “City of Heroes”. Indonezja to twór dość sztuczny sklecony z mnóstwa nacji, języków i wyznań, a miejsce to jako jedno z niewielu może cementować tożsamość narodową mieszkańców tego kraju, więc traktowane jest niemal obsesyjnie. Panuje tam dziwna atmosfera, czułam się trochę jakbym była w jakimś północnokoreańskim mauzoleum.
Odwiedzamy z F. także fabrykę najsłynniejszych indonezyjskich kreteków – House of Sampoerna. Na ścianach wiszą portrety właścicieli fabryki, wszyscy obowiązkowo sfotografowani są z papierosem w ustach. Ciekawe czy nikotynowy nałóg to w Azji podstawa w pełnieniu takiego stanowiska, ale na to wygląda. W materiałach wydawanych przez producentów papierosów w Polsce, nigdy nie widziałam żadnego prezesa sfotografowanego z papierosem w ustach. Wszyscy mają szeroki uśmiech i wybielone w komputerze zęby. W Indonezji dymią jak parowóz.
Z naszym nowo poznanym kolegą idziemy także do chińskiej dzielnicy, oraz odwiedzamy meczet Ampel, z na prawdę świetnym soukiem. Myślę że wszyskie te monumenty i fabryki można z całkowitym spokojem sobie odpuścić a spędzić pół dnia w okolicy Ampel Majsid i na targu, bo okolica wyglądała na niezwykle ciekawą, wszyscy zapraszali nas na swoje stragany, gdyby nie to że było to dość daleko od naszego hotelu chętnie wróciłabym tam na zakupy. F. szedł tego dnia do pracy na drugą zmianę, a mógł się z nami spotkać bo nie miał akurat zajęć na uczelni. Normalnie mieszka na obrzeżach miasta i albo jest w pracy albo na uczelni a do domu przyjeżdża tylko przespać się parę godzin i funkcjonuje tak od lat. Mówi nam, że studiując kierunek taki jak prawo, po studiach czekają go sensowne pieniądze i może zrobić karierę w zawodzie mimo, że pochodzi z bardzo biednej rodziny. Według niego jeżeli ktoś chce i się stara to nawet mimo biedy ma możliwość znacznego awansu społecznego. Po ulicach chodzi z nami szczelnie opatulony mimo tego że żar leje się z nieba, bo jak twierdzi, pracując w restauracji sushi nie może mieć zbyt ciemnej skóry, gdyż nie będzie mógł obsługiwać klientów, tylko zostanie zdegradowany do pracy w kuchni, dlatego robi wszystko by się nie opalić. Mocno fascynuje się Europą zwłaszcza Niemcami i możemy poznać wiele stereotypów jakie młodzi Indonezyjczycy mają na temat Europy. Trochę imponuje mu także radykalny islam, który poznał dzięki odwiedzającym miasto mieszkańcom krajów arabskich których także oprowadzał. Nasz kolega idzie do pracy a nam poleca także odwiedzenie miejskiego zoo, z którego słynie Surabaya, bo można w nim zobaczyć Warany z Komodo. Lonely Planet po Indonezji również bardzo poleca jego odwiedzenie, ale niekoniecznie warto go słuchać. Zoo jak dla mnie było dość przytłaczające, a oglądanie waranów na betonowej wylewce, to żadna atrakcja.
Ogromnie żałuję że zamiast do zoo nie pojechałam zobaczyć jednego z największych meczetów w tej części Azji, który również znajduje się w Surabai, ale nie starczyło nam sił i samozaparcia w korzystaniu z chaotycznego i straszliwie zatłoczonego transportu publicznego. Wieczorem idziemy także obejrzeć rosyjską łódź podwodną czyli Monumen Kapal Selam. Jeżeli ktoś nie był w łodzi podwodnej – zdecydowanie warto bo jest to bardzo interesujące. Łódź o nazwie Pasopati przeszła do rąk Indonezyjczyków w 1952 roku i używana była do operacji wojskowych w latach 1962-90, po czym została zachowana jako zabytek i postawiona na suchym lądzie w Surabai. Kolejny dzień rano znowu spędzamy z F. a na lotnisku jesteśmy dwie godziny przed odlotem, ale lotnisko jest tak małe i tak bardzo nie ma na nim co robić, że wręcz umieramy na nim z nudów.
Podsumowując niespełna trzy tygodnie spędzone w Indonezji, mimo mojego ciągłego narzekania na:
- mniejsze lub większe braki wielu rzeczy które ogólnie można nazwać cywilizacją, takie jak prawie zawsze zimna a czasem nawet lodowata woda do mycia i kompletnie dla mnie niezrozumiały brak występujących wszędzie w Azji baniaków do ogrzewania wody na dachu,
- czasami mozolne poszukiwanie jedzenia bo do wyboru są tylko strasznie wyglądające i niehigieniczne warungi i brak innej alternatywy,
- wszechobecne papierosy, których zapach najpierw mi się bardzo podoba, potem strasznie mnie irytuje,
- oraz na przemieszczanie się po Jawie, w ekstremalnie zatłoczonych rozwalających się i zdezelowanych autobusach, gdzie na dodatek próbują okantować nas na cenach biletów i nieraz płacimy kilka razy więcej niż Indonezyjczycy,
przez co w sumie był to czas mocno wyczerpujący, to i tak, w porównaniu do popelinowej Tajlandii, Jawa jest świetna. Oprócz jednej typowo turystycznej atrakcji – Borobuduru, jakich niestety w Azji wiele, z tłumami sprzedawców i naganiaczy, wszędzie indziej było w jakiś sposób wyjątkowo. Ludzie którzy tutaj mieszkają są po prostu rewelacyjni, przyjaźni, energetyczni i bardzo ciekawi świata, i nie goniący wyłącznie za dobrami materialnymi, mający na tyle czasu, że nie ma problemu by spędzili z nami kilka godzin, a czasem nawet cały dzień lub dłużej. Bardzo interesują się światem poza granicami swego kraju, chętnie rozmawiają z nieznajomymi. Nie spodziewałam się że będą mieli taką wiedzę o świecie na przykład o europejskich i azjatyckich krajach, w porównaniu z Chińczykami wypadają całkiem dobrze (ale nie muszą tak jak Chińczycy uczyć się przez kilka lat liter żeby umieć pisać i czytać).
Jedyny minus to różne typy spod ciemnej gwiazdy, do których zaliczają się kierowcy autobusów i riksz kantujący do niemożliwości na cenach przejazdów, oraz rozmaici naganiacze w turystycznych miejscach, potrafiący dość znacznie uprzykrzyć i obrzydzić turystyczne miejsca Indonezji swoimi zespołowymi działaniami. W porównaniu z Tajlandią ich przekręty są jednak na poziomie przedszkola. Stracimy trochę nerwów, czasami czasu i nieco pieniędzy, ale nie znajdziemy się w na prawdę niebezpiecznej sytuacji jak może mieć to miejsce w Tajlandii gdzie niemal na każdym rogu możemy kupić narkotyki, których zakup proponowano nam chyba z kilkadziesiąt razy. Sporo handlarzy współpracuje z policją a za narkotyki grożą bardzo surowe kary, z których wykupić można się tylko bardzo wysoką łapówką. Przekrętów na taką skalę na Jawie nie spotkamy. Kraj jest jednakże mocno skorumpowany i raczej nikomu nie przyjdzie go głowy by ukrócić działania naciągaczy.