Zacznijmy od tego, że pobyt w tym mieście ogólnie mi się podobał. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że kiedykolwiek stwierdzę coś takiego. Podczas pobytu na indonezyjskiej prowincji nieustannie narzekałam na: zawsze zimną wodę w zawsze obślizgłym i porośniętym glonami mandi, okrutnie brudne jadłodajnie z lepką podłogą, lepiącymi się od brudu stolikami i stertą śmieci leżącą pod nogami. Koszmarne warunki do poruszania się pieszo po mieście – prawie zupełny brak chodników (z wyjątkiem głównej ulicy w mieście Jalan Slamet Riyadi) i zawsze występująca możliwość zostania przejechanym przez jakiś jadący poboczem albo chodnikiem motor. Narzekałam jeszcze na wszechobecne goździkowe papierosy palone przez wszystkich, wszędzie i chyba od kołyski, oraz na irytujących właścicieli riksz którzy non stop nas zagadywali. Poza tym cała reszta była po prostu świetna – naprawdę. Przylecieliśmy tu, bo bilety na samolot linii Air Asia z Kuala Lumpur były zdecydowanie najtańsze. Do Yogyakarty, turystycznego centrum okolicy, bilet kosztował co najmniej trzy razy drożej. Z Solo można tam dojechać pociągiem w niewiele ponad godzinę. Poza tym lepiej zacząć od mniej rozchwytywanego miejsca i na spokojnie zaznajomić się z lokalnymi warunkami. Przy okazji tak się złożyło, że mogliśmy spotkać się tam z pochodzącą z mojego miasta koleżanką mojego kolegi, która właśnie kończyła przebywać w Solo na stypendium.
Przez pierwszy dzień a może dwa kompletnie nie mogłam się odnaleźć w rzeczywistości zupełnie innej od wszystkich azjatyckich odwiedzonych przeze mnie krajów razem wziętych. Aż takiego chaosu i brudu się nie spodziewałam. Nie podobało mi się żadne miejsce w którym miałam coś jeść i nawet zapakowane produkty na sklepowych półkach wydawały mi się mocno niewiarygodne. Do wyboru były albo bardzo tanie i bardzo brudne warungi (małe jadłodajnie), albo niesamowicie drogie restauracje przed które bogaci Jawajczycy zajeżdżali ogromnymi terenówkami, natomiast niczego co dla nas byłoby lokalami średniej klasy i ceny. Szybko okazało się że nie jest tak źle, wystarczy tylko dobrze poszukać, a da się znaleźć jakieś czyste i niedrogie warungi, które nie wyglądają jakby właśnie zmagały się z jakąś klęską żywiołową. W Solo nie robiłam żadnych zdjęć na ulicy, zbyt bardzo absorbował mnie otaczający chaos, w innych miejscach już bez problemu wyciągałam aparat.
Pierwszą rzeczą jaką się dowiadujemy jest to, że w jakimkolwiek hotelu i noclegowni nie należy spać w pokojach przy ulicy tylko takich położonych jak najbardziej w głębi domu. Inaczej szanse na sen w nocy będą nikłe. Na Jawie nie ma czegoś takiego jak w Polsce, że większość ludzi śpi w nocy a jest aktywna w dzień, bo temperatury są zupełnie inne. Rytm życia jest silnie dostosowany do pór modlitw. W Solo średnio co sto metrów rozmieszczone są meczety lub sale modlitw, które z zewnątrz przypominają baraki, niektóre o wymiarach naszego garażu. Są pokryte blachą falistą i wyglądają bardzo niepozornie. Za to głośniki mają imponujące, można powiedzieć monstrualne. I co najmniej pięć razy dziennie wydobywa się z nich przesterowany ryk prowincjonalnego, najczęściej okropnie fałszującego, domorosłego muezina, który recytować Koran uczył się chyba na kursach korespondencyjnych. Zważywszy na to że ostatnia modlitwa przypada około północy a pierwsza około piątej rano względnie cicho jest między pierwszą a czwartą w nocy. Przerwy między popisami artystycznymi indonezyjskich muezinów wypełniają dzielnie niezliczone koguty. Ogólnie można mieć wrażenie, że w nocy ludzie bardzo mało tam śpią. Później już bardzo dbamy o to by nie mieszkać tak blisko meczetów jednak nie zawsze się da. W Turcji mieszkanie w pobliżu meczetu to przyjemność, bo azan w wydaniu tureckim jest przepiękny i mogłabym na stałe mieszkać w takim miejscu. W Indonezji upiorne dźwięki wydobywające się przez kiepskie głośniki w środku nocy mogą na serio przerazić.
Pobyt w Solo upłynął nam mocno pod znakiem kultury, nie takiej przeznaczonej dla zagranicznych turystów z jaką można zetknąć się w Yogyakarcie, ale przeznaczonej dla lokalnych ludzi, którzy bardzo doceniają swoje dziedzictwo. Tłumnie i całymi pokoleniami uczestniczą w każdym wydarzeniu. Można spotkać się z opiniami że dzieje się tak dlatego, że współczesna kultura jaką rozumiemy w kategoriach europejskich po prostu nie istnieje i jedyną obecnie kultywowaną jest ta tradycyjna. Może więc dzieje się tak z braku jakichkolwiek innych opcji? Nie miałam oczywiście czasu, żeby szukać na Jawie sztuki współczesnej, czytałam tylko takie opinie. Za sprawą koleżanki, już pierwszego dnia lądujemy na odbywającym się właśnie w Kratonie festiwalu gamelanu. Z obcokrajowców jesteśmy tylko my, oraz kilku studentów przebywających na stypendium jak nasza koleżanka. Reszta to sami odświętnie ubrani Jawajczycy. Wszystkie krzesła są zajęte niektórzy nawet oglądają koncert na stojąco. Koleżanka studiuje w Solo właśnie gamelan. Wracamy w środku nocy przez miasto i od razu wydaje mi się ono nieco bardziej przyjazne, bez hord kiepskiej jakości samochodów i motocykli. Na niemal całkowicie muzułmańskiej Jawie, psy są bardzo niepopularne. Po raz pierwszy w Azji można bezpiecznie chodzić pieszo po nocy po mniej głównych ulicach, bez możliwości zetknięcia się z mało przyjaznym stadem, bo bezpańskich psów nie ma.
Kolejne wieczory spędzamy na festiwalu gamelanu oraz na przedstawieniu w teatrze. Za bilety do teatru płacimy tyle samo co Indonezyjczycy gdzieś między 2000 a 3000 rupii. Za taką kwotę nie zjemy nawet małego posiłku. Tyle kosztuje kilkugodzinne przestawienie pokazujące wybrane sceny z Ramajany której towarzyszą dźwięki gamelanu. Publiczność zna je chyba na pamięć, repertuar teatru musi być mocno przewidywalny i powtarzalny. Sala jest niemal pełna oprócz nas jest może dwóch lub trzech zagranicznych turystów. Przedstawienie oglądają ludzie w każdym wieku.
W Solo odwiedzamy też Danar Hadi Batik Museum mieszczące się w XIX wiecznej rezydencji. W części wystawowej nie można robić zdjęć. Właściciele muzeum zasłaniają się ochroną niepowtarzalnych wzorów batiku, które posiadają w swojej kolekcji, a które dzięki umieszczeniu ich w internecie mogłyby zostać przez kogoś skopiowane. Cena biletów jak dla lokalnych ludzi jest mocno zawyżona bo wynosi 25000 rupii, więc instytucja zorientowana jest najwyraźniej na turystów z zagranicy. Gdyby nie to że w cenie jest przewodnik mówiący po angielsku (i pilnujący żeby nie robić zdjęć), oraz wizyta w przylegającej do muzeum fabryce w której wytwarza się batik ręcznie, oraz za pomocą odciskanych gotowych wzorów, spokojnie można by było sobie to odpuścić. Przyznam szczerze że nie słuchałam zbyt dokładnie jaka jest kolejność nakładania poszczególnych kolorów, ponieważ byłam zajęta robieniem zdjęć w części, w której można było je robić. Nie zdążyłam także zapytać ile zarabia człowiek cały dzień rysujący ręcznie batikowe wzory przy pomocy urządzenia napełnianego gorącym woskiem zwanego tianting i ile godzin dziennie pracuje. W firmowym sklepie Danar Hadi ceny były najwyższe ze wszystkich sklepów z tkaninami jakie odwiedziliśmy, a nie znam się na tym na tyle by ocenić czy były adekwatne do jakości towarów. Gdzie indziej ubrania szyte z batiku malowanego ręcznie kosztowały mniej więcej tyle, co ubrania w popularnych zagranicznych sieciówkach w Polsce, gdzie za szytego maszonowo t-shirta, którego w Azji można kupić za mniej niż 10 złotych, ludzie płacą bez mrugnięcia okiem na przykład 49,99 albo 59,99 złotych. Akurat kupiłam jedno ubranie z robionego ręcznie dwukolorowego batiku, płacąc za nie około 40 złotych. Pozostałe ubrania, które kupiłam, szyte z batiku robionego metodą odbijanych pieczątek, były bardzo tanie.
Ogólnie w mieście jest co robić i da się w nim zostać parę dni, mimo że wygląda jakby właśnie nawiedził je jakiś poważny kataklizm. Chaos brud i bałagan mogą na początku trochę zbić z tropu, po czym okazuje się że da się jakoś w tym funkcjonować. Na lotnisku w Solo uśmiechnięta pani w regionalnym stroju i z kwiatami we włosach wręcza nam ulotki o mieście, jednak powiedzieć o nim cokolwiek już nie potrafi, bo angielskiego nie zna w ząb. Pracę dostała pewnie po znajomości. Od miejscowych, na przykład właściciela noclegu, w którym się zatrzymaliśmy – Mama Homestay, czy rewelacyjnie mówiącego po angielsku właściciela pewnego warungu sprzedającego zupy, dowiadujemy się że tu i tu o takiej godzinie możemy obejrzeć przedstawienie teatru cieni, lub scen z Ramajany. Tłumaczą nam oni ze szczegółami jak dojść i gdzie się kierować. Nie funkcjonuje nic w rodzaju informacji turystycznej czy nawet drogowskazów chociażby do królewskiego pałacu. Nie ma jakiejkolwiek darmowej gazetki z informacjami co, gdzie i kiedy się odbywa, a kulturalnie ponoć w mieście dzieje się sporo. Wszystko trzeba sobie znaleźć samodzielnie, a nie jest to proste. Dlatego na przykład na przedstawienie wayang kulit w środku nocy nie docieramy. Gdyby nie polska koleżanka z pewnością nie mielibyśmy też możliwości obejrzenia festiwalu gamelanu, bo pani na lotnisku mogłaby przecież o nim informować gdyby tylko cały system informacji o atrakcjach miasta nie był kompletnie bezsensowny. Z drugiej strony jeśli już uda się coś znaleźć samemu można poczuć się jak prawdziwy odkrywca. Raczej staram się nie nocować w miejscach dla turystów z Europy i wolę miejsca dla lokalnych. W przypadku Solo lepiej będzie wybrać nocleg dla ludzi z zagranicy, w przeciwnym razie nie dowiemy się niczego na temat tego co się kulturalnie w mieście dzieje. Chyba że znamy Bahasa Indonesia, ale ludzie i tak mówią tu w języku jawajskim.