Nasza wizyta w Langtangu zaczęła się dość ekstremalnie za sprawą sposobu w jaki tam się dostajemy. Kupiliśmy bilety na autobus z Katmandu, jednak z braku wiedzy wybraliśmy “local bus” zamiast “express busa” (czy też pojazdu “super express deluxe vip class”, lub coś w tym rodzaju). Myślę, że głównym clue do wszystkiego było tutaj słowo “express”. Zasadniczo oba pojazdy są takie same – to przedpotopowe gruchoty marki Tata, które smrodzą czarnymi spalinami i niesamowicie hałasują, oraz straszliwie trzęsą się na wyboistych górskich drogach, różnica jest tylko taka, że do naszego autobusu bez przerwy ktoś wsiadał i wysiadał, bo to jedyna możliwość przewiezienia kilku worków ryżu, kanistrów z paliwem, butli z gazem, czy materiałów budowlanych pomiędzy górskimi miejscowościami. Innego publicznego transportu nie ma, a wynajęcie samochodu terenowego (opcja na którą też się nie zdecydowaliśmy) jest dla lokalnych ludzi wydatkiem niepojętym. Jedziemy więc niemożliwie stłoczeni (do środka udało się upchać pewnie ze trzy razy tyle osób, ile było przewidzianych miejsc siedzących i stojących), ale co z tego, skoro jeszcze mniej więcej 20 pasażerów siedzi na dachu (mimo że oficjalnie w Nepalu na dachu nie można już jeździć). Po zebraniu odpowiedniej liczby pieniędzy na łapówki i zostawianiu ich w kolejnych checkpointach, pasażerowie schodzą z dachu, przechodzą punkt kontrolny na piechotę, po czym całe pakowanie i upychanie zaczyna się na nowo. Taka procedura ma miejsce kilka razy. Pomijając normalne przystanki autobusowe co pół godziny i targowanie komu bardziej potrzeba do niego wsiąść, chętnych bowiem jest kilka razy więcej niż miejsc. Czasem nawet zdarzają się przepychanki i nie obywa się bez łez. Z powodu kilkukrotnego przekroczenia liczby pasażerów oraz tłumu ludzi na dachu, nad licznymi przepaściami nasz autobus przechyla się niemal wbrew prawom fizyki, ale jakoś udaje mu się nigdzie nie stoczyć ;). Niektórzy ludzie za bardzo boją się o wiezione dobra i nie zgadzają się na położenie ich dalej z tyłu autobusu, tylko osobiście ich pilnują przy samym wejściu, więc w miejscu gdzie siedzimy stoi i leży bezładna masa ludzi i worków i panuje kompletny chaos. W razie intensywniejszego użycia hamulców przez kierowcę z pewnością nie obyło by się bez licznych urazów i kontuzji, na szczęście wszystkim udaje się dotrzeć bez szwanku, nie licząc kilku omdleń oraz oczywiście choroby lokomocyjnej, która dotyka lokalnych ludzi, ponieważ prawie nigdy nie jeżdżą oni pojazdami mechanicznymi, a droga obfituje w zakręty, wyboje i nie wszystkie jej kawałki są pokryte asfaltem.
Ponoć przejeżdżamy te 115 kilometrów w i tak nie najgorszym tempie bo zajmuje to nam około 7-8 godzin (część trasy to asfaltowa w miarę dobra droga, po Trisuli Bazar zaczyna się wszechobecny pył i serpentyny nad przepaściami. W drodze powrotnej, bogatsi o te doświadczenia, wybieramy autobus który wcale się nie zatrzymuje i bierze tylko tyle pasażerów ile jest miejsc siedzących. Kierowca używa swojego pojazdu z inwencją kilkuletniego dziecka, w efekcie czego prawie wszyscy pasażerowie cierpią na chorobę lokomocyjną więc jest prawie tak samo traumatycznie jak poprzednim razem, tylko męczarnie autobusowe trwają trochę krócej. Terenówka jakieś dziesięć razy droższa niż autobus, pokonuje tą trasę w 3-4 godziny, jednak ponoć wiele zależy na jakiego trafi się kierowcę. W Nepalu nie ma przecież szkół nauki jazdy. Europejsko-azjatycka para, która wybrała taką opcję opowiadała nam o szalonym i brawurowym kierowcy, przez którego wynajęty przez nich samochód ugrzązł w piasku, i stopniowo zaczął obsuwać się w przepaść, umacnianie kół samochodu i zabezpieczanie go przed spadkiem w dół spowodowało, że również jechali 8-9 godzin. Widoki nieco rekompensowały nam podróż, potem jednak nic już nie było widać ze względu na nogi dyndające za oknem i pył, który powodował że lepiej było przymknąć okno (na tyle na ile pozwalał kompletnie zdezelowany autobus).
Dojeżdżamy do miejscowości Dchunche, wykończeni wielogodzinnymi autobusowymi torturami, które dla lokalnych ludzi są codziennością (a dla nas ekstremalnym jednorazowym przeżyciem). Na szczęście pobyt na miejscu rekompensuje z nawiązką trudy podróży. Cisza, czyste powietrze i czysta woda to po Katmandu prawdziwe luksusy. Przez pierwszych kilka dni nie wybieramy się wyżej tylko czyścimy płuca po stołecznym smogu, odbywając kilka lokalnych jednodniowych wycieczek po okolicy. W międzyczasie przenosimy się do miejscowości Syaprubesi idąc kilkanaście kilometrów świetnej jakości asfaltową drogą. Podczas tej wycieczki rozpadają mi się buty i muszę na miejscu zakupić chińskie adidasy za kilkaset rupii, żeby w ogóle gdziekolwiek móc pójść. Decydujemy się także na wynajęcie lokalnego pana z wioski, który ma być naszym tragarzem podczas planowanego kilkudniowego wyjścia w góry, bo chcemy dojść przynajmniej do Kyanjin Gompa. Był on dalszym krewnym właścicieli naszego hotelu, bardzo mądrych i sympatycznych ludzi, którzy od razu zdobyli nasze zaufanie. Udzielali rzetelnych informacji, nie próbowali nas na nic naciągać i nie traktowali jak turystycznej zwierzyny. Prowadzili dokładnie naprzeciwko przystanku gdzie zatrzymują się autobusy w Syaprubesi hotel “Lhasa” (email do nich to: karnyallama47(małpa)hotmail.com, a adres hotelu: Shyafru Besi-9 Rasuwa District Bagmati Zone, Nepal). Hotel we wnętrzu pokryty był świetnymi malowidłami – ręcznie malowany uproszczony niemal do pikselozy pałac Potala i tropikalna dżungla, mogłyby tworzyć kanony sztuki naiwnej. Obejrzeliśmy wtedy kilka hoteli jednak ci ludzie wydali nam się najrozsądniejsi. Mieli też bardzo czysty hotel i sensowny system słonecznego ogrzewania wody (która była ciepła i nie trzeba było czekać 15 minut aż zejdzie ta zimna), robili dobre, świeże jedzenie – było to dość ważne, bo w sumie mieszkaliśmy u nich tydzień. Właściciele mówili, że większość ludzi odbiera Syaprubesi jako miejsce średnio atrakcyjne, wszyscy zatrzymują się tu maksymalnie dzień i szybko idą wyżej. Tymczasem trasy do okolicznych miejscowości są piękne i widokowe, w dodatku wioski posiadają podstawową infrastrukturę (jest gdzie zjeść, a nawet przenocować). Co ciekawe, po powrocie odkryłam, że w Syaprubesi mieściła się społeczna piekarnia w dodatku założona przez Polaków. Wcześniej w ogóle nie planowaliśmy być w tej miejscowości, a trafiliśmy tam wiedzeni chęcią kupienia w niej jakichkolwiek butów, dlatego kompletnie nic o niej nie przeczytałam. W momencie gdy tam byliśmy piekarnia chyba nie działała, bo jedyna w okolicy mieściła się w miejscowości Langtang, która po trzęsieniu ziemi przestała istnieć. Syaprubesi również bardzo ucierpiało w trzęsieniu ziemi – rok później oglądałam zburzoną konstrukcję hotelu Lhasa w dramatycznych relacjach z tej miejscowości (piekarnia również przestała istnieć).
Mieszkając w Syaprubesi odbywamy kilka jednodniowych wycieczek, między innymi do Lingling pod samą chińską granicę – drogą już nie asfaltową, (tylko pokrytą pyłem w który można się zapaść po kostki), poprowadzoną do samej granicy. Stąd też przywozi się chińskie dobra konsumpcyjne w postaci rozmaitych przedmiotów zrobionych z plastiku, które następnie zalegają po rowach, lub są palone. Co będzie gdy mieszkańcy okolicy zrobią się bogatsi i będzie ich stać na więcej chińskiego plastiku? Na razie chińska inwazja towarowa jest trzymana w ryzach, wszystkie produkty łatwiej dowieźć z Chin i w zasadzie wszystko jest tu “made in China” jednak ludzie używają ich oszczędnie. Na śmieciowe jedzenie w foliowych workach też raczej ich nie stać (w przeciwieństwie do stolicy kraju) i to turyści są odpowiedzialni za zdecydowaną większość opakowań. Można to jakoś rozwiązać – wziąć z sobą tabletki do odkażania wody i nabierać wody po drodze ciągle do tych samych butelek, zrezygnować z napojów w puszkach i szklanych butelkach. W jadłodajniach można zamawiać masala tea, czy tybetańską herbatę z solą i masłem, zamiast napojów w opakowaniach. Dla bardziej wrażliwych zawsze jest czarna herbata, albo kawa instant. Podczas trekingu nieco “zakumplowaliśmy się” ze starszą kanadyjską parą, z którą ciągle lądowaliśmy w tych samych miejscach. Dużo opowiadali o Nepalu bo jeździli tu wielokrotnie. Ze zdumieniem obserwowałam ich podczas wspólnych posiłków, do których zawsze zamawiali kosztujący spore pieniądze sok pomarańczowy w puszkach, które po pierwsze ktoś musiał na własnych plecach wnieść na górę, ale pozostawał jeszcze problem co zrobić z puszką. Przez cały pobyt “wyprodukowali” pewnie co najmniej 20 puszkowych śmieci a przy tym ochoczo rozprawiali o ekologii tych górskich obszarów. Najbardziej kuriozalnie wyglądali mijani po drodze tragarze, niosący na swoich plecach skrzynki z piwem lub colą, która następnie sprzedawana jest w lodgach i guesthousach. Jeszcze bardziej kuriozalnie wyglądają całe ciężarówki pełne napojów wlokące się po pylistej drodze ze stolicy z prędkością 10 km/h, tylko dlatego, że pewna część ludzi nie potrafi zrezygnować z piwa przez kilka dni. Z napojów wyskokowych kosztowaliśmy natomiast “local wine”, bo przecież lokalnego wina nigdy nie można sobie odmówić – trunku robionego ze sfermentowanych ziaren ciemnej gorczycy, mającego kolor przeźroczysty, który smakował jak bimber rozcieńczony z wodą. Szklanka tego napitku kosztowała niewiele więcej niż herbata. Właściciel naszego hotelu jak zapewniał, wcale nie pije alkoholu, ale musi go robić dla swoich gości na przykład lokalnych biznesmenów. Co ciekawe dla osób uzależnionych od kawy, kreatywni Nepalczycy radzą sobie z tym problemem wyśmienicie, przy skromnym prądzie z generatorów ekspres do kawy działał nie będzie (w tamtejszych warunkach byłby zresztą czymś kuriozalnym), za to na paleniskach stoją małe kawiarki, w których da się zaparzyć świetną i mocną kawę.
Kiedy już wróciliśmy z trekingu i kolejnych kilka dni siedzieliśmy sobie w Syaprubesi, do naszego hotelu przyjechała ekipa chińskich naukowców, badających chyba wpływ zmian klimatu na lodowiec, albo inne tego typu zagadnienia, (już nie pamiętam) albo po prostu rozglądająca się nad możliwościami inwestycji w okolicy, która miała się udać w bardziej niedostępne tereny. Ekipa miała ogromne bagaże i wynajęła mnóstwo tragarzy. Niechcący byliśmy świadkiem przepakowywania części z nich i okazało się, że większość ich bagażu stanowią setki zup instant w plastikowych miskach znanych nam z Chińskich pociągów, oraz dziesiątki półtoralitrowych butelek z wodą. Zamiast zabrać z sobą jakiegoś lokalnego kucharza, trochę warzyw, ryżu czy makaronu, lepiej po wielkomiejsku produkować tony plastiku. Podczas trekingu można bez problemu korzystać z jedzenia przyrządzanego przez rodziny prowdzące logde i guesthousy, wszystko poddane jest obróbce cieplnej i przygotowywane niemal w całości na naszych oczach, a więc świeże. We wszystkich miejscach tego typu w całym parku narodowym aby uniknąć problemów z zatruciami turystów, robi się potrawy wyłącznie wegetariańskie, dlatego jeśli komuś potrzeba mięsa (a może być potrzeba ze względu na wysokość), najlepiej zabrać z sobą suszone. Nie miałam tam żadnych problemów z żołądkiem. Zresztą okolica nie jest jakimś kompletnie zapchanym turystami miejscem i nikomu nie przychodzi do głowy dorabiać się w szybki i nieuczciwy sposób. Pod tym względem Langtang jest świetny, a ludzie wspaniali i gościnni, czemu więc nie dać im trochę zarobić. Oglądając noclegi trzeba również pooglądać menu – ceny jedzenia są dość wysokie (czasem pokój jest gratis a płaci się tylko za jedzenie) i zawsze można sprawdzić czy potrawy które lubimy i często jemy mają akceptowalne ceny, bo rozbieżności bywają spore, oraz czy gospodarzom dobrze patrzy z oczu no i czy jest czysto. Tylko raz spotkaliśmy się z próbą oszustwa, przez człowieka, który na szybko i byle jak wystawił niedawno hotel i próbował szybko dorobić się w nieuczciwy sposób. Był to w ogóle jedyny raz gdy ktoś w Nepalu próbował nas oszukać (to jeden z najbiedniejszych krajów świata).
Kręcąc się po okolicznych miejscowościach dookoła Syaprubesi mamy czas by trochę porozmawiać z ludźmi. Większość to uciekinierzy z Tybetu który przybyli w te rejony kilkanaście lub kilkadziesiąt lat temu. Niektórzy mieszkają w przepięknych tradycyjnych domach zrobionych z okolicznych kamieni i drewna, na ścianach wiszą kilimy celem ochrony przed wiatrem, a główną częścią domu jest sala z paleniskiem i drewnianymi ławami do spania dookoła. Zamiast plastiku ręcznie rzeźbione drewno – jedyny surowiec jaki jest pod ręką. Jeden mężczyzna z miejscowości Lingling wynajmuje taką piękną chatę turystom. Spotykamy też podczas jednej wycieczki bardzo wesołego i energetycznego nauczyciela szkoły podstawowej, który mówi że właśnie rozpoczyna się rok szkolny i musi przejść pieszo na jego inaugurację z jednej miejscowości do drugiej (on jest jeden, a szkoły dwie). Trasa wiedzie pionowo pod górę, a następnie równie pionowo w dół. Na dodatek robi tak codziennie a teren jest taki, że żaden motor ani rower nie dadzą rady, ale w sumie to cieszy się i nie narzeka, bo ma pracę a w zasadzie to dwie, a inni i tak mają gorzej od niego, bo nie mają stałej pracy wcale, chyba że ktoś zajmuje się turystami.