Do Tawangmangu jedziemy z Solo okropnie wyglądającym autobusem, którym podróżowało się dokładnie tak jak można się było tego spodziewać widząc go – pod tym względem nie zawiódł nas ani trochę. Pocieszam się, że to podmiejski transport na prowincji i dlatego nie wygląda najlepiej, a wszystkie inne z pewnością będą chociaż odrobinę lepsze (nie będą). Teoretycznie podróż powinna trwać jakieś dwie godziny bo nie jest daleko, ale trwa dwa razy dłużej. Wszystko to za sprawą znacznego przeładowania autobusu. My na szczęście siedzimy (w gęstych oparach kreteków) bo wsiedliśmy na pierwszym przystanku, za to całe grono ludzi zwisa na poręczy, zderzakach, za oknem i szczelnie wypełnia jakąkolwiek wolną przestrzeń w autobusie. Pozytywne jest tylko to, że Jawajczycy nie dysponują autobusami z możliwością siedzenia na dachu. Autobus charczy okropnie i ledwie się toczy pod górę. Moglibyśmy też pewnie tam pojechać na jednodniową wycieczkę minibusem z Yogyakarty, oszczędzając sobie indonezyjskiego transportu. Zaliczyć wszystkie atrakcje w jeden dzień. Jednak po Tajlandii takich wycieczek zupełnie mi się odechciewa. Spędzamy w Tawangmangu kilka dni i jest to bardzo dobra decyzja, bo wspaniale można tam odpocząć, miasteczko jest nieźle przygotowane, bo to miejsce weekendowych wypadów dla mieszkańców Solo i Yogyakarty. Natomiast zupełnie nie ma tam atrakcji dla europejskich turystów, ani jednego hostelu, knajpy w rodzaju pubu, wszystkie atrakcje są dla miejscowych. Zatrzymujemy się w miejscu o dumnym słowie “resort” w nazwie, z mniej lub bardziej zrujnowanymi domkami dość blisko dworca autobusowego. Najpierw zajmujemy zrujnowany domek, po czym przeprowadzamy się do droższego mniej zrujnowanego. To nie weekend tylko środek tygodnia, więc resort zamieszkują z nami jedynie bardzo nieliczni Indonezyjczycy. Obsługa nie mówi w żadnym obcym języku. Na drugi dzień rano po okropnych porannych fałszach dobiegających z blisko położonego meczetu, ktoś grubo przed siódmą się do nas dobija. Nie chce nam się wstawać, zresztą to chyba jakaś pomyłka, bo kto i czego mógłby od nas chcieć o siódmej rano, skoro wiedzą, że mamy zostać kilka dni. O dziewiątej kiedy otwieram drzwi okazuje się, że to śniadaniowy zestaw nasi goreng i herbatka, przykryty talerzami przed muchami całkiem już wystygł. Śniadania wydaje się tutaj po porannej modlitwie, jak więc spać do ósmej, skoro ciepły i całkiem jadalny posiłek przepadnie. I tak już było w każdym kolejnym hotelu. W koszt noclegu miało się wliczoną pobudkę mniej więcej o wpół do siódmej rano na śniadanie.
Najpierw idziemy zobaczyć najbliżej położoną atrakcję, czyli wodospad, znajdujący się w tej samej miejscowości. Trzeba kupić bilety wstępu, by móc go zobaczyć, w dodatku obcokrajowcy płacą więcej. Koło wodospadu najpierw rozmawiamy dłuższą chwilę z pewnym nauczycielem, po czym okazuje się, że jest tam istny tłum szkolnych wycieczek i jedno dziewczę pyta nas nieśmiało czy może zrobić sobie z nami zdjęcie. Może. No to po chwili ustawia się cała klasa. Niemal każdy nastolatek wyposażony jest w telefon Blackberry bo miłość Jawajczyków do tej marki pozostaje niewyjaśniona. Każdy komu chociaż odrobinę lepiej się powodzi ma telefon komórkowy którym co chwilę robi zdjęcia, (głównie sobie) a wyznacznikiem prestiżu i bycia na czasie jest właśnie posiadanie telefonu tej marki. Pozowanie chwilę trwa zanim każdy telefon Blackberry zdąży zarejestrować naszą obecność. Po chwili ustawia się kolejna klasa. Zanim zdążymy cokolwiek powiedzieć przekazują nas sobie z rąk do rąk jak pakunki. Całe szaleństwo trwa chyba ponad godzinę, po klasach w wieku nastoletnim, przyszły te z małymi dziećmi, a następnie uczniowie szkół koranicznych w muzułmańskich czapeczkach. Gdybyśmy zaczęli od nich zbierać chociaż po tysiąc rupii za zdjęcie, moglibyśmy zostać rupiowymi milionerami. Początkowo jeszcze mieliśmy szansę zamienić jakiekolwiek dwa słowa z naszymi współpozującymi, potem szło to już zupełnie taśmowo, bo kolejeczka ustawiła się pokaźna a każdemu śpieszyło się do autokarów. Mieliśmy z pozowaniem tyle roboty, że w końcu nie kazaliśmy sobie zrobić zdjęcia z żadną klasą moim aparatem i jako jedyni nie mamy z tego wydarzenia żadnej pamiątki. Sam wodospad jest imponujący, ale jego otoczenie zostało strasznie oszpecone przez barierki i betonowe umocnienia. Mimo tabliczek z zakazami wchodzenia pod wodospad i licznymi groźbami wszyscy włażą tam gdzie nie trzeba, żeby ładnie wyjść na zdjęciu w swoim Blackberry. Widać że wyobraźnia i zdolność przewidywania nie są najmocniejszą stroną Indonezyjczyków. W dziecinnym podejściu do “atrakcji” przypominają Chińczyków.
Kolejnego dnia postanawiamy przejść się asfaltową drogą, pooglądać jak wygląda życie na wsi i tarasowe uprawy warzyw i ryżu. Naszym celem jest świątynia Candi Sukuh. Idzie się do niej kilka kilometrów ale mniej niż 10 (google maps twierdzi że 8,5 ale nie wiadomo czy szliśmy dokładnie tą trasą, którą pokazuje). Jest bardzo gorąco i parno i w drodze powrotnej mam na prawdę dosyć, zwłaszcza że droga cały czas wznosi się i opada. Mimo to warto było pójść na piechotę. Górskie świeże powietrze, cisza, brak samochodów, (bo droga za wąska) ludzie pieszo bądź motorami transportują jakieś zielsko dla zwierząt. Wszyscy nas pozdrawiają więc my ich też. Wymieniamy bardzo podstawowe uprzejmości w języku Bahasa (więcej nie umiemy), siedzimy też chwilę pod wiejskim sklepem (jeszcze od biedy umiemy powiedzieć że jesteśmy z Polski, co dziwne większość naszych rozmówców, zwłaszcza ci spotkani pod wodospadem, wiedziało gdzie jest Polska. Ciekawe ilu Polaków potrafiłoby pokazać dokładnie na mapie Indonezję?). W porównaniu z rozsypującym się na kawałki, zakurzonym, brudnym Solo, gdzie o wspólną przestrzeń nie dba nikt, wieś wygląda pięknie. Domy są bardzo zadbane, nawet śmieci zbyt wielu nie ma. Ludzie są niesamowicie kontaktowi, uprzejmi i ciekawi obcych przybyszów. Widać że żyje im się nieźle, i że mają dużo pracy na polu. Strasznie to kontrastuje chociażby z właścicielami rowerowych rikszy w Solo którzy w swoim miejscu pracy żyją całą dobę, co noc śpiąc na tylnym siedzeniu na zakurzonej, głośnej i brudnej ulicy, czy z tłumem sprzedawców na dworcu autobusowym, którzy przez cały dzień sprzedają paczkowane orzeszki za 1000 rupii. Najgorzej mają chyba jednak uliczni grajkowie, których jest całe mnóstwo, ciekawe czy są w stanie zarobić swoim graniem na jakikolwiek posiłek. Jawa jest ekstremalnie przeludniona i dla wielu osób niestety zajęcia nie ma. Jak się później dowiadujemy po rozmowach i Indonezyjczykami kraj tak bardzo kocha swoich obywateli, że niezbyt chce wypuszczać ich za granicę i wyjechać mogą tylko ludzie bogaci. Jedynym wyjątkiem wydaje się być opcja wyjechania do pracy do krajów półwyspu arabskiego. Po drodze spotykamy parę Szwajcarów idących w przeciwną stronę, którzy też postanowili się przejść tak jak my, oprócz tego przez cały czas byliśmy sami.
W końcu dochodzimy do świątyni, gdzie rzuca się na nas tłum nudzących się młodych mężczyzn proponujących nam “becak” czyli przejazd na tylnym siedzeniu ich motoru (z powrotem, albo do drugiej dalej położonej świątyni). Na zboczu nieczynnego wulkanu Gunung Lawu takich świątyń było kilkanaście. Candi Sukuh położona jest na zachodnim zboczu góry, na wysokości 910 metrów. Ukończono ją prawdopodobnie w roku 1437, jako jedną z ostatnich, gdy królestwo Majapahit powoli chyliło się ku upadkowi. Niedługo potem islam stał się na Jawie panującą religią i Candi Sukuh zniszczyli gorliwi islamscy neofici. Ruiny świątyni odkrył brytyjski gubernator Jawy, późniejszy założyciel Singapuru Sir Tomas Raffles (podczas jego panowania pierwszy raz próbowano skatalogować i opisać jej zabytki) w roku 1815 i opisał wiele przykładów zniszczeń i dewastacji. Prawie wszystkie posągi pozbawiono głów, wiele rzeźb całkowicie zburzono. Konserwacja świątyni i prace archeologiczne rozpoczęły się 100 lat później. Świątynia ma konstrukcję trzypoziomowej trapezoidalnej piramidy, jest zupełnie unikatowa, nie przypomina żadnej innej świątyni wybudowanej na Jawie. Ma za to wiele wspólnego z architekturą Majów i jest to wielka nierozwiązana do dzisiaj tajemnica, skąd wziął się pomysł na jej konstrukcję. U samego dołu znajdują się ogromne żółwie (przypuszcza się że były ołtarzami ofiarnymi) reprezentujące wieczność i świat podziemny, piramidę uważa się za symbol świata, a na jej szczycie znajdował się wysoki na 1,8 metra lingam reprezentujący jego esencję, oraz będący przedstawieniem boskości. Spośród licznych płaskorzeźb wiele jest o tematyce erotycznej, dlatego Candi Sukuh uważana jest za najbardziej erotyczną świątynię Jawy. Niektóre płaskorzeźby są w swej tematyce bardzo podobne do tybetańskich przedstawień tantrycznych, które też spotkamy na Jawie tylko w tej świątyni.
W drodze powrotnej chcemy coś zjeść w miejscowości położonej poniżej Candi Sukuh, którą mijamy po drodze w obie strony. Niestety lokalne warungi wyglądają po prostu paskudnie, bo to mała prowincjonalna wioska. Latają w nich tabuny much i jest bardzo brudno a potrawy nie wyglądają na zbyt świeże. Lepiej nie planować tam posiłku. Pobyt w Tawangmangu upłynął nam pod znakiem niebywałych odkryć kulinarnych. Indonezyjczycy kochają torty ze sztucznych składników i w bardzo jaskrawych kolorach, które obowiązkowo kupują na przykład z okazji czyichś urodzin. Im więcej barwników i sztucznych dodatków tym tort piękniejszy, zresztą w takiej temperaturze, to może nawet dla nich lepiej. Oprócz kiczowato kolorowych tortów, pieczone produkty zbożowe są bardzo rzadko przez nich jedzone, a zwyczaj wziął się pewnie z oglądania zagranicznej telewizji. Wygląd może takie torty mają jak gdziekolwiek indziej na świecie, ale… tylko na indonezyjskiej prowincji można spotkać tort z polewą czekoladową posypany obficie…żółtym serem. Połączenie czekolady z wyjątkowo sztucznym żółtym serem to mieszanka tak piorunująca, że niedobrze mi się robi na samo wspomnienie, bo dane mi było doświadczyć tego na własnej skórze. Indonezyjczycy spożywają takie dobra jak gdyby nigdy nic. Jest to kolejna cecha w której widać ich podobieństwo do Chińczyków. W Chinach widziałam bułki z parówką (na wzór hot dogów) grubo polane lukrem. Jednak czekolada z żółtym serem to chyba kilka poziomów azjatyckiego kulinarnego wtajemniczenia głębiej. Drugie nieco normalniejsze jedzeniowe odkrycie to lokalny przysmak – chipsy z różnych warzyw smażone w wielkim woku, którymi pewnego wieczora postanowiła nas poczęstować pewna nastolatka w hidżabie, za rękę zaciągając mnie do swojego straganu i po kolei częstując wszystkimi ich rodzajami. Wyglądało to jak badanie rynku na temat dlaczego Europejczycy nie kupują naszych czipsów? Chipsy robi się tam ze wszystkiego od bananów po buraka, najlepsze wychodzą im ze słodkich ziemniaków bo bardzo pasują do tłuszczu palmowego na którym są smażone. Wytwórcy czipsów sprzedają swoje wyroby w pobliżu autobusowego dworca i ten specjał kupują lokalni turyści. Indonezyjczycy tak samo jak Malajowie kochają wszelkiej maści prażynki które spotkamy w dużej ilości dań. W Tawangmangu królują czipsy.
W weekend pod naszym domkiem rozkładają się sprzedawcy satayów, którzy przychodzą z małym blaszanym pudełkiem z żarzącymi się węglami, i kawałkami kurczaka nadzianymi na szpadkę okrytymi siatką przed muchami i siedzą tak do czasu aż ktoś czegoś od nich nie kupi. Każdy usiłuje zarabiać pieniądze jak może, a podobnych sprzedawców jest mnóstwo. Początkowo planujemy wybrać się nocą na szczyt Gunung Lawu, która była świętą górą hinduistów, w weekendy jest to ponoć popularna rozrywka. Jednak zostawiamy sobie to na raz następny, bo jeśli tylko będę kiedyś na Jawie to bardzo chętnie wrócę do Tawangmangu, bo jest tutaj przepięknie i bardzo normalnie. Świetnie nadaje się do tego by odpocząć od miejskiego brudu chaosu i zgiełku. Ludzie zajmują się swoimi sprawami, pracują na roli a turyści nie są im do niczego potrzebni.
Kolejnego dnia jedziemy kilkanaście kilometrów w górę do miejscowości Sarangan żeby obejrzeć jezioro położone na ponad 1200 m. n.p.m. i przejść się do kolejnego wodospadu, którego otoczenie to jeden wielki beton. Na tej wysokości jest już nieźle zimno, mimo tego Indonezyjczycy z którzy szli z nami do wodospadu bez wahania kąpią się w nim i ponoć senior rodziny robi tak co roku, dla zachowania zdrowia i tężyzny fizycznej. Bardzo dziwią się czemu nie chcemy się wykąpać z nimi, skoro w zimie mamy zimniej niż oni. Nie wiedzą jednak, że Europejczycy w większości wychowani są w cieplarnianych warunkach centralnego ogrzewania, za to indonezyjskie mandi potrafi prawdziwie zahartować człowieka przeciw trudom codziennego życia. Miejscowość jest kolejnym muzułmańskim kurortem w którym nie spotkamy atrakcji dla europejskich backpackersów, jeśli więc pragniemy odpocząć od tego typu turystyki, pobyć z lokalnymi ludźmi jest to miejsce idealne, bo noclegów jest mnóstwo i na pewno coś da się znaleźć. Dookoła jeziora rodziny statecznie spacerują, jedzą, śmiecą, a po wodzie na skuterach wodnych szaleją młodzi mężczyźni. Dzieciarnia korzysta z przejażdżki na koniu. Dookoła jeziora rozmieszczonych jest wiele hoteli i ośrodków. Można podziwiać przykłady szpetnej hotelowej architektury i betonowych konstrukcji w otoczeniu gór i zieleni.