Miasteczko Trang położone na głębokiej prowincji na południu Tajlandii 150 kilometrów na północ od przygranicznego Hat Yai niczym szczególnym się nie wyróżnia. Właśnie dlatego postanowiliśmy tam pojechać. Zatrzymują się tu niektóre pociągi jadące na południe kraju lub do Malezji, ponieważ Trang jest bazą wypadową na okoliczne wyspy z których jedna – Koh Lipe jest znaną turystyczną destynacją. Zaraz po wyjściu z pociągu kilku naganiaczy usiłuje zabrać nas na którąś z wysp, jest jednak tak gorąco, że nie chce im się długo nas nagabywać i szybko nam odpuszczają. Idziemy w spokoju poszukać noclegu. Niestety nie ma ich tutaj za wiele i są stosunkowo drogie. Nasz hotel (Hotel 23 na ulicy Ramy VI) jest bardzo tani, ale jest pewien poważny problem, z jego użytkowaniem – trzeba do niego wrócić do godziny 22 bo potem podobnie jak ten w Bangkoku, jest zamykany aż do 6 rano. To zupełne nieporozumienie, bowiem w Tajlandii o 22 toczy się jeszcze codzienne życie. Większość handlu odbywa się nocą, bo jest odrobinę chłodniej niż w dzień. Stąd w tej części świata rozmaite night markety, które często o 21 albo 22 dopiero nieśmiało startują. Wieczorem także rozkładają się najlepsze uliczne garkuchnie, więc życie mieliśmy mocno utrudnione. Dlatego zatrzymując się w tym mieście w jakimś hotelu, warto dopytać się do której trzeba do niego wrócić, bo miejscowe zwyczaje są mocno nietypowe jak na ten kraj i na tą część Azji w ogóle. Gdybyśmy zatrzymywali się tam na dłużej z pewnością zmienilibyśmy go na jakiś inny, ale jako że mieliśmy tam zostać całe dwa dni, odpuściliśmy sobie szukanie. To pierwszy tak szalony pomysł właściciela azjatyckiego hotelu, a spaliśmy już pewnie w kilkudziesięciu, więc zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Nikt nie wspomniał też o takiej sytuacji w internecie. Niemniej jednak lokalizacja okazała się być dosyć szczęśliwa. Pierwszego ranka okazało się, że pod oknami naszego hotelu od mniej więcej 4 albo 5 rano zaczyna się rozkładać poranny bazar owocowo-warzywny, posiadający również znaczną ofertę gotowych dań na śniadanie i przeróżnych dziwnych substancji do jedzenia i picia z którymi w Tajlandii można zacząć dzień. Co prawda wyjść zakupić jakieś dobra udało mi się dopiero o szóstej gdy hotel się otworzył, pewną osłodą była jednak możliwość buszowania po straganach w odległości stu albo dwustu metrów od hotelu i obserwowanie mnichów z okolicznych klasztorów, którzy przyszli z tradycyjną miską żebraczą by zebrać od wiernych produkty spożywcze. Otrzymane dary ładowali na motocyklową przyczepę. Uzbierali w ten sposób kilkadziesiąt kilogramów warzyw. Przed południem po bazarze nie było już ani śladu, wszystko zostało dokładnie wymyte, nie pozostał nawet zapach.
Trang słynie z ciekawych nocnych bazarów na które zjeżdża się mnóstwo ludzi z okolicy. Jest tam bardzo tanio, można kupić ciekawe ubrania, szyte w małych lokalnych rodzinnych szwalniach w bardzo niskich cenach. Są to rzeczy produkowane głównie dla Tajów, więc trudno o rozmiary dla przeciętnego Amerykanina. Na szczęście nie mam z rozmiarem lokalnych ubrań żadnego problemu i mogę do woli wybierać i przebierać. Tajowie mają całkiem fajny pomyślunek jeśli chodzi o szycie ubrań, czasem jednak można niemiło zdziwić się ich kiepską jakością, chociaż na pierwszy rzut oka ubranie nie zdradza takich oznak. Cena nie gra roli. Można kupić ubranie w cenie azjatyckiej, które posłuży nam długi czas, jak i ubranie w cenie europejskiej, które zaraz się zniszczy. Trudno się w tym połapać i zakupy zawsze noszą pewne znamiona loterii. I tak wolę kupować ubrania w tej części świata, bo mój rozmiar nie jest tu rozmiarem XS, tylko absolutnie przeciętnym i najpowszechniej występującym. W Trangu jest kilka nocnych bazarów. Mniejszy w nieopodal wieży zegarowej (najbardziej charakterystycznego punktu w miasteczku) odbywa się codziennie, a duży (o wiele większy i lepszy) zajmujący okolice dworca kolejowego tylko w niektóre dni tygodnia. Na obu bazarach oprócz tekstyliów, stragany uginają się od jedzenia. Widać już mocne wpływy kulinarne sąsiedniej Malezji. Wybór dań jest tak ogromny, że szkoda jeść jeden większy posiłek, lepiej zjeść kilkanaście małych żeby poznać jak najwięcej dziwnych potraw. Niektóre stoiska oprócz robienia jedzenia robią także show – kucharze są lokalnymi gwiazdami. Większość ma mundurki z własnym logo i własne gadżety. Miasto słynie z ciekawych potraw i napojów. Można się tu napić znanej i bardzo popularnej w Malezji i Singapurze a także w Indonezji kawy kopi (jest kilku lokalnych wytwórców), zjeść rosół z dodatkiem ważnych ziół i grzybów medycyny chińskiej, dzięki czemu przypomina on bardziej wywar ziołowy z dodatkami niż zupę. Co ważne można do woli włóczyć się po nocnym bazarze bez potrzeby posiadania oczu dookoła głowy. To nie Bangkok, tylko spokojna prowincja. Nie sądzę by łatwo można było tam paść ofiarą kieszonkowców. W większych miastach trzeba nieco bardziej uważać i nie można tak bardzo skupić się na konsumpcji.
Niespełna 11 km od Trangu znajduje się ogród botaniczny Thung Kai Botanical Garden. Postanowiliśmy wybrać się do niego na cały dzień. Jako że w miasteczku prawie nikt nie mówi po angielsku, musieliśmy jakoś dowiedzieć się jak tam dojechać, bowiem przejście 20 kilometrów w takim upale nie wchodziło w grę. Zarówno w jedną jak i drugą stronę mieliśmy problem z transportem, bo żaden z ogromnej liczby lokalnych busików nie zatrzymywał się na nasze machanie (mimo że staliśmy na przystanku w dobrą stronę prawie przy wyjeździe z miasta). W końcu po około godzinie a może półtorej, udało nam się złapać odpowiedniego minivana, który jednak zawiózł nas trochę za daleko i musieliśmy wracać się po rozgrzanym asfalcie. Z powrotem było jeszcze gorzej, gdyż staliśmy wzdłuż ruchliwej ulicy, na której nie było przystanku i po podobnie długim czasie oczekiwania w końcu zmiłował się nad nami kierowca osobówki który nie znał ani słowa po angielsku i się z nami na pamiątkę sfotografował. Zresztą w Trang fotografowani byliśmy dość często, ponieważ różne jadłodajnie nie wiedzieć czemu pragnęły nas uwiecznić podczas spożywania u nich posiłku, pewnie żeby pokazać że u nich także czasem bywają jacyś turyści. Po dwóch dniach sporo osób wymieniało z nami pozdrowienia i uśmiechy, zupełnie jak w Chinach czy Indonezji.
Sam ogród wygląda na nieco opuszczony i zapuszczony. Nikt nie mówi w nim po angielsku, nikt nie sprzedaje biletów (wstęp jest darmowy), prawie nie ma w nim pracowników. Jest chyba trochę niedoinwestowany. Prezentuje głównie lokalne gatunki roślin. Posiada jedyne w całej Tajlandii canopy walk, czyli podwieszane chodniki, które pozwalają na obejrzenie poszczególnych pięter roślinności w dżungli. W Malezji takie atrakcje w parku Taman Negara są drogie i tłumnie oblegane, tutaj prawie cały czas byliśmy na nich sami, przez chwilę chodziła z nami po nich także grupa tajskich wyrostków po szkole. Oprócz kładek nad drzewami, znajduje się też tutaj sporych rozmiarów teren podmokły z drewnianymi pomostami pozwalającymi na obejrzenie roślinności bagiennej. Wszędzie na temat tego ogrodu można przeczytać informacje, że to atrakcja stosunkowo nowa. Nie wiem jak to możliwe, bo wszystkie tablice informacyjne, budynki czy chociażby ławki wyglądały na mocno zużyte, chyba że taki jest wpływ ekstremalnie wilgotnego klimatu. Niektóre części parku posiadają informacje w języku angielskim, w innych te informacje są częściowo zrujnowane i niepełne a w jeszcze innych nie ma ich wcale. Miejscami zieleń jest mocno zapuszczona i jest odrobinę dziko, ale nie aż tak żeby się zgubić. Ogród rozciąga się na sporym obszarze i trudno spotkać innych odwiedzających, dopiero po południu ich liczba odrobinę wzrosła. Nie było w nim jednak takich tłumów jak w przeciętnej tego typu azjatyckiej atrakcji, nie dało się w nim także zakupić niczego do jedzenia, ale można było się zrelaksować i popatrzeć na zieleń. Cały ogród jest miło zacieniony i jest w nim mniej gorąco niż w mieście. Jedyną wadą dłuższego przebywania w zarośniętym przez rośliny miejscu są komary. Jeśli przestajemy iść zaraz dopada nas chmara owadów. Więc lepiej nie wybierać się tam bez jakiegoś odstraszacza i dłuższych ubrań pod ręką. Miejsce jest raczej spacerowe i przypomina zapuszczony park, więc nie trzeba mieć solidnych butów.