Płaskowyż Dieng leżał mocno nie po drodze naszej objazdowej trasy po Jawie. Straciliśmy trzy dni by tam się dostać. Jechaliśmy dzielnie kolejnym zdezelowanym autobusem razem z kurami i gołębiami na pokładzie. W samym Diengu byliśmy tylko jeden dzień z powodu problemów z noclegiem i transportem. Nie wiedzieć czemu, wszystkie hotele w Wonosobo, mimo że jest ich bardzo dużo, były w całości zajęte przez indonezyjskie grupy wycieczkowe i przejrzeliśmy ich naprawdę sporo tracąc na to kilka godzin. Gdy w końcu w jednym z nich udało się nam dostać pokój, nocleg okazał się być na tyle problematyczny, że zdecydowaliśmy się przedwcześnie go opuścić. Nasz hotel był prawie cały zajęty przez indonezyjską wycieczkę zorganizowaną, składającą się wyłącznie z pobożnych muzułmańskich małżeństw, na oko pięćdziesięcioletnich. Chyba zbyt często nie wyjeżdżali w swoim życiu na wycieczki i nie mieszkali w hotelach. A może w ogóle nie wiedzieli do czego one służą? W zasadzie w ogóle nie spali, może dlatego, że skoro już gdzieś pojechali to nie będą przecież tracić czasu na spanie. Gremialnie spędzali ze sobą czas przez całą noc niezmordowanie głośno rozmawiając, chodząc po całym budynku i odwiedzając się nawzajem. W międzyczasie pilnie przestrzegali wszystkich pór modlitw. Co ciekawe na drugi dzień bardzo wcześnie ochoczo wsiedli do autokaru, a wrócili wieczorem. Zastanawiam się czy działo się tak tylko z powodu, że pojechali na wycieczkę i to im wystarczyło, czy też przyjmowali jakiś lokalny specyfik, może na przykład ten (bo przecież nie alkohol) pozwalający im na funkcjonowanie bez snu. Kolejną noc sytuacja się powtórzyła, więc jako że i tak z nikim nie dało się dogadać i nie było opcji by znaleźć jakiś cichszy pokój położony bardziej na uboczu, bo inne były dużo bardziej od naszego zdezelowane, stwierdziłam że może lepiej będzie jak już stąd pojedziemy zwłaszcza że woda do mycia, z racji tego że było tam już dość wysoko była tak lodowata, że nie ośmieliłabym się w niej umyć. Nie wiem czy Wonosobo jest tak strasznie popularne wśród Indonezyjczyków przez okrągły rok, czy trafiliśmy na jakiś szczyt lokalnego sezonu turystycznego, ale dosłownie wszystko było zajęte przez tłumy indonezyjskich gości.
Na drugi dzień wstaliśmy rano, bo i tak po szóstej przynieśli nam do pokoju śniadaniowy zestaw nasi goreng i herbatę i pojechaliśmy ponad dwadzieścia kilometrów w górę do miejscowości Dieng położonej na wysokości 2000 m.n.p.m. Znowu tak jak w Borobudur oszukali nas na cenach biletów, tym razem tylko w jedną stronę. Jakoś tak się złożyło, że nie wiedzieć czemu w jeden dzień odwiedziliśmy zarówno Telaga Warna, jak i Kawah Sikidang oraz hinduistyczne świątynie. Zazwyczaj mamy tempo o wiele wolniejsze. Wszystko to jest dostępne w zasięgu nożnym, a nie jest gorąco z racji wysokości, więc przejście tych kilku kilometrów nie stanowi problemu, bo po drogach nic nie jeździ, gdyż obszar nie jest gęsto zamieszkany. Dla ludzi pochodzących z terenów niezbyt aktywnych geologicznie miejsce jest niesamowicie ciekawe i zupełnie egzotyczne. Jesteśmy kompletnie nieprzystosowani do takich warunków, a dla Jawajczyków wulkany i erupcje to chleb powszedni. Lokalni ludzie mówili nam na przykład, żeby w żadnym wypadku nie chodzić na przełaj i nie skracać sobie drogi w miejscach gdzie nie ma ścieżek, ponieważ Płaskowyż Dieng jest obszarem tak aktywnym, że w niektórych miejscach spod ziemi co jakiś czas wydobywają się duże ilości dwutlenku węgla. Tubylcy wiedzą gdzie należy chodzić i omijają takie miejsca, a zdarzają się przypadki gdy przyjezdni duszą się nim pod gołym niebem.
Jeziora Telaga Warna wzdłuż których prowadzi trasa spacerowa, tylko na zdjęciach wyglądają tak ładnie i spokojnie. W rzeczywistości intensywnie pachną siarką (lub inaczej mówiąc zgniłymi jajami) i w wielu miejscach spod ziemi wydobywają się gazy, więc jeziora i błoto dookoła nich tu i ówdzie dość mocno bulgoczą. Ścieżka gdzieniegdzie wspina się nieco w górę i możemy lepiej zobaczyć jeziora. W całości przejdziemy ją w niecałą godzinę. Pod względem turystycznym jest tu spokojnie, nikt niczego od nas nie chce, tylko Indonezyjscy wycieczkowicze rozmawiają z nami i czasem proszą o wspólne zdjęcie. Większości z nich nie chce się obchodzić całych jezior dookoła więc są tylko w najbardziej dostępnej jego części.
Następnie przemieszczamy się do Kawah Sikidang. Przed wejściem na teren krateru kilka osób usiłuje sprzedać nam maski chirurgiczne, celem „uchronienia się” od oparów siarki. Indonezyjczycy kupują je pilnie i chyba myślą, że one naprawdę mogą w jakikolwiek sposób ochronić kogoś przed zatruciem. Czy może być coś bardziej absurdalnego niż sprzedawcy masek chirurgicznych w środku niczego w górach? Inni ludzie sprzedają także jako pamiątki duże kawałki czystej siarki, ale podobne tylko mniejsze można znaleźć wszędzie. Oprócz głównego krateru błotnego, dookoła jest mnóstwo mniejszych wypełnionych wrzącą wodą i błotem jeziorek. Tylko ten największy jest symbolicznie ogrodzony na wpół zawalonym drewnianym ogrodzeniem, bo wcześniej były przypadki że nieuważni turyści wpadali do wrzącego błota. Teren wokół krateru cały czas się zmienia i obsuwa. W zależności od aktywności, która zmienia się co chwilę, albo prawie wcale go nie widać bo jest spowity oparami, albo co jakiś czas wiatr je rozwiewa i da się zobaczyć wrzące błoto. Widać wtedy, że niestety ludzie wrzucają do niego plastikowe butelki i innego rodzaju śmieci. Większość Indonezyjczyków idzie tam by zrobić sobie szybko zdjęcie w chirurgicznej masce na tle krateru telefonem Blakcberry i szybko wraca z powrotem. Taki miejscowy lans. Teren dookoła krateru nie jest porośnięty żadną roślinnością bo nic nie da rady żyć w takich warunkach, ale ktoś wpadł na pomysł by postawić tu parę piknikowych „grzybków” – zadaszonych ławek. Nie wiem czy to dobry pomysł. Chyba za dużo czasu spędziłam w pobliżu krateru bo do końca dnia okropnie bolała mnie głowa i było mi niedobrze. Dookoła krateru lokalne dzieci szaleją na koniach i rowerkach i nikt się nimi nie przejmuje. Za kraterem znajduje się góra na którą można częściowo wyjść i obejrzeć wszystko z wysokości, czasami pasą się tam zwierzęta.
Hinduistyczne świątynie ze świątynią Arjuny na czele nie są specjalnie ciekawe, ale wszyscy indonezyjscy turyści kończą pod nimi trasę i piknikują gdzie tylko się da, oraz robią sobie zdjęcia na tle świątyń, które ładnie wyglądają na zdjęciu z Gunung Sikunir w tle. Są to najstarsze hinduistyczne świątynie, a przy okazji najstarsze kamienne konstrukcje na Jawie wybudowano je w VI lub VII wieku. Zostały w sposób tajemniczy opuszczone prawdopodobnie w wyniku erupcji wulkanu.
Żeby obejrzeć dalej położone atrakcje Diengu musielibyśmy na drugi dzień rano w Wonosobo znaleźć kierowcę, bo żadnym publicznym transportem nie dało się tam dostać, a już na pewno nie ma stamtąd jak wrócić, by dojechać na noc do Wonosobo, chyba że będziemy liczyć na autostop, ale w przeciwieństwie do całej Jawy obszar nie jest mocno zaludniony, oraz biedny i niewiele pojazdów tam jeździ. Stwierdzamy więc że skoro i tak nocleg jest dość męczący a w zasadzie go nie ma, może lepiej będzie się stąd całkiem ewakuować. Dobrą opcją jeśli już pojedziemy na Dieng, jest także poranne wyjście na Gunung Sikunir, ale tam także nie tak łatwo rano dojechać. Dieng to świetne miejsce, gdyby miało trochę częściej jeżdżący transport publiczny i lepszą hotelową infrastrukturę, bo bez wynajętego transportu będziemy tam mieli co robić przez jeden dzień. Widzieliśmy liczne klimatyzowane busy z wycieczkami z Yogyakarty, które atrakcje takie jak bulgoczący krater błotny „zwiedzały” w pół godziny po czym pędziły dalej. Dojazd z Yogyi trwa kilka godzin bo mimo stosunkowo bliskiej odległości droga jest kiepska, więc na miejscu jest się pewnie dwie, trzy godziny. W porównaniu z nimi mogłam spędzić dwie, trzy godziny w każdej poszczególnych atrakcji i nacieszyć się nimi tak bardzo, że od oparów bardzo mocno zaczęła mnie boleć głowa. Mogłam też w spokoju zjeść Mie Ongklok i inne lokalne przysmaki. W sumie było to miejsce na tyle dla mnie egzotyczne, że nie żałuję że tam pojechałam, bo nigdy czegoś takiego nie widziałam. Krajobraz miejscami jest zupełnie księżycowy i trudno w Europie poza Islandią spotkać coś podobnego. Jeżeli ktoś uprawia „turystykę wulkanową” być może nie znajdzie tam niczego nowego, dla mnie jednak było to prawdziwe odkrycie, co ważne przebiegające w całkowicie spokojnej atmosferze z wyłącznie lokalnymi turystami.