Pierwsza myśl która przychodzi po przekroczeniu samochodem granicy Rumunii to “o Boże jak oni jeżdżą”. Jesteśmy jeszcze praktycznie w środku Europy a wyobraźnia kierowców nie ustępuje wyobraźni Hindusów lub Arabów. Oprócz samochodów miejsce na drodze należy się również wozom, furmankom, zwierzętom, traktorom, rozmaitym pojazdom napędzanym siłą mięśni (i nie chodzi tutaj wcale o rower)a pasy na jezdni mają znaczenie jedynie umowne. Kto jest większy, świeci długimi światłami i wymusza na mniejszych zjeżdżanie na pobocze. Jeżdżenie po tym kraju może mocno umęczyć zarówno jeśli ktoś jedzie jako kierowca, jak i porusza się publicznym transportem. W dzień pojazdów jest mnóstwo, w nocy mniej ale za to bywają nieoświetlone, zwłaszcza na bardziej prowincjonalnych drogach. Z noclegami też jest trudno bo są stosunkowo drogie i zazwyczaj kiepskie, a na pewno nie warte swojej ceny. Rumunia, stara się jak może, przyciągnąć turystów, których zabierają jej ościenne kraje. Dlatego czasem powstają turystyczne produkty w rodzaju “Zamku Drakuli w Branie” w którym noga legendarnego księcia prawie nie postała, za to liczba kramów z chińską tandetą pokazuje że miejsce to jest w stanie obsłużyć wiele autokarów na raz. Oprócz tego typu nielicznych na szczęście atrakcji cała reszta jest bardzo przyjemna i prawdziwa. Spotkamy tutaj pyszną kuchnię bez polepszaczy smaku i zapachu, przepiękne monastyry, których używa się a nie zwiedza, prawdziwe warowne zamki bez barierek oraz tabliczek zakazów i nakazów, prowincjonalne miasta i miasteczka, w których czas się zatrzymał. Tylko gdzieniegdzie czuć jeszcze złego ducha “geniusza Karpat”, który nakazał na przykład uregulować i wybetonować wszystkie rzeki w kraju, przy pomocy 6 milionów ton dynamitu wysadzić spory kawałek gór Fogaras i wybudować szosę wspinającą się na ponad 2000 m.n.p.m., zburzyć znaczną część historycznego centrum Bukaresztu i na jego miejscu wybudować na przykład największy po Pentagonie rządowy budynek świata i wiele innych okropieństw.

















