Żeby dostać się do Chengdu z Kantonu, jedziemy pociągiem ponad dobę. Jest całkiem fajnie. Zaprzyjaźniamy się najpierw z chińskim studentem, z którym po jakimś czasie postanawiamy wykonać braterski toast czarnym fińskim likierem Salmiakki zakupionym na lotnisku w Helsinkach. Młodzi Chińczycy mają to do siebie, że za nic w świecie nie potrafią przyznać, że coś czym są częstowani im nie smakuje. Nasz student żeby pokazać przed całym wagonem Chińczyków, który pilnie się temu przygląda i bardzo zazdrości mu obycia w świecie i znajomości angielskiego jak to fajnie spędza czas z obcokrajowcami nalewa sobie (i nam także) po pół szklanki mocnego alkoholu, który w dodatku ma kolor czarnego atramentu. Pomimo przerażenia w naszych oczach, wypija to wszystko prawie jednym haustem. Nie mam pojęcia czy nie struwa go to natychmiast, ale jakoś udaje mu się wstać od stolika, w każdym razie taka ilość alkoholu wypita przez przeciętnego Chińczyka w dodatku bez zazwyczaj towarzyszącego takim rozrywkom jedzenia prawdopodobnie była dla niego zabójcza, bo wiemy jak zachowują się oni po połowie butelki piwa o zawartości alkoholu jakieś 3%. Zresztą student po tym wszystkim na parę godzin znika nam z oczu a potem chyba obawiając się że znów go czymś poczęstujemy już nie siada z nami więcej porozmawiać ale oczywiście twierdzi, że napój był bardzo dobry i smaczny.
W wagonie restauracyjnym chyba połowa personelu pociągu pragnie nas o wszystko wypytać. Wybierają więc jedną dziewczynę która coś mówi i rozumie po angielsku (jednak jej pojmowanie języka angielskiego trochę rozmija się z naszym) ona tłumaczy a oni słuchają. Czujemy się jakbyśmy byli co najmniej gwiazdami telewizji. Po około dobie zna nas pół pociągu, czujemy się więc bardzo bezpiecznie i wbrew moim wcześniejszym obawom możemy na przykład zostawić nasze duże plecaki i udać się na przykład coś zjeść, postać albo posiedzieć na dłuższy czas, gdyż zbyt wiele par oczu przygląda się nam i naszemu dobytkowi by ktokolwiek zdołał nam coś ukraść.
Do Chengdu przyjeżdża się podobno po to, by obejrzeć hodowlę pandy, ale jak to zwykle bywa do tej sztandarowej atrakcji nie dotarliśmy. Stolica Syczuanu słynie z niezwykle ostrej kuchni i zamieszkującej miasto sporej tybetańskiej mniejszości. Znajdują się w niej także ciekawe świątynie buddyjskie, konfucjańskie i taoistyczne. Miasto robi wrażenie nieźle uporządkowanego. Chodniki są tu wszędzie i w świetnym stanie, dla motorów i rowerów są osobne ścieżki, a temperatura i wilgotność nie dają się we znaki jak na południu Chin. To wszystko sprawia, że po tym mieście bardzo przyjemnie się chodzi.
Jeżeli chodzi o kuchnię to jest naprawdę ostro. Podczas parodniowego pobytu nigdy nie udało nam się zamówić czegokolwiek co nie byłoby tak ostre, że wyraźnie czuliśmy całą drogę którą po naszym ciele przemieszczał się spożyty posiłek od początku aż do samego końca. Potrawy na szczęście podawane są z nielimitowaną ilością ryżu, więc żeby coś w ogóle udało się zjeść, trzeba mieć go sporo, dzięki czemu ostrość potrawy nieco się rozmywa. Trzeba też jeść szybko, im dłużej warzywa, tofu czy mięso nasiąka sosem chili w którym zostało przed chwilą usmażone, tym mniej nadaje się do jedzenia. Dla odmiany można jednak pójść do tybetańskiej dzielnicy na pierożki momo, i herbatę z solą i masłem.


I wszystko jasne dokąd pójść.



Warto w Chengdu zobaczyć kilka interesujących świątyń, a właściwie całych świątynnych kompleksów, z parkami, sadzawkami, miejscami do odpoczynku, tłumnie odwiedzanymi przez wiernych i turystów. Moim zdaniem warto odwiedzić wszystkie trzy najczęściej wymieniane w przewodnikach świątynie: konfucjańską Wuhouci, buddyjską Wenshu i taoistyczną Qingyang. W każdej panuje nieco inny klimat, wszystkie są ciekawe, pełne “chińskich smaczków”, przepięknego bonsai i ogrodów.



W konstrukcji kompleksu świątynnego Qingyang zawarte zostały zasady taoistycznej filozofii. Przetłumaczona na angielski nazwa świątyni “The green ram temple” jest bardzo intrygująca, a jest taka dlatego, że znajdują się w niej posągi dwóch kozłów o niesamowicie burzliwej i powikłanej historii, w ich wyglądzie zawarte zostały cechy całego chińskiego zwierzęcego zodiaku. Dotknięcie kozłów ma przynosić szczęście.



Natomiast trzecia ze świątyń buddyjska Wenshu jest na prawdę ogromna. Jest to ponoć jedna z najważniejszych świątyń buddyjskich w Chinach, poświęcona Bodhisatwie Manjusri. Dlatego jest najtłumniej odwiedzana i najbardziej zatłoczona. Wokół niej znajduje się tradycyjnie zabudowany (a raczej odbudowany) kwartał, w którym znajduje się dzienny i nocny bazar.







