Lantau to największa wyspa wchodząca w skład Hongkongu. Jest częściowo niezamieszkała i bardzo zróżnicowana. Świetnie skomunikowana z resztą metropolii. Znajdziemy tu plaże, park narodowy, wioskę rybacką z domami na palach oraz takie cywilizacyjne dobra jak port lotniczy i mniej dobre dobro czyli Disneyland. Jest także ciekawy i sporych rozmiarów buddyjski kompleks klasztoru Po Lin z posągiem siedzącego Buddy wykonanym z brązu. W ciągu godziny przy pomocy zwykłego miejskiego autobusu, jesteśmy w stanie, teleportować się z hałaśliwego i potwornie zatłoczonego centrum miasta w prosto zielony gąszcz albo na prawie pustą plażę z wodą ciepłą jak zupa, także mieszkańcom Hongkongu na prawdę jest czego zazdrościć, (ale z drugiej strony, jeśli prawie nie mają wolnego bo ciągle siedzą w pracy, mają mało czasu na te atrakcje a na urlop i tak wyjeżdżają za granicę). Pierwszym miejscem, które najłatwiej odwiedzić po przybyciu na wyspę, jest klasztor Po Lin do którego wprost z metra można dostać się kolejką linową. Z reguły nie korzystamy z tego typu atrakcji, tak też było tym razem. Widząc kolejkę linową do klasztoru można było nabrać przeczucia że jedziemy do religijnego disneylandu, na szczęście jednak w klasztorze panowała przyjemna spokojna atmosfera.
Uwielbiam atmosferę chińskich buddyjskich klasztorów, w Hongkongu, Singapurze, Chinach, Malezji. Takie ośrodki są jak miasto w mieście często są położone na dość dużym obszarze. Mają własne wegetariańskie restauracje, sklepy, księgarnie, czasem noclegownie dla pielgrzymów, często za darmo dystrybuują materiały (filmy, muzykę książki), mają miejsca w których można posiedzieć i odpocząć. Można się po nich do woli włóczyć przyglądając się wszystkim rytuałom i wydarzeniom, nikt nie będzie nas zaczepiał czy miał coś przeciwko, każdy jest mile widziany i traktowany gościnnie a przy tym nienachalnie. Często są prawdziwymi enklawami spokoju – to jedyne miejsca w ruchliwej głośnej, zakurzonej azjatyckiej metropolii gdzie nie ma spalin, ćwierkają ptaki, jest cicho i są drzewa. Pachnie kadzidłem a nie spalinami. Dlatego siłą rzeczy trzeba w nich spędzić sporo czasu gdy przemierza się kilometry w kurzu, smogu i po nagrzanym betonie. Uczucia spokoju dopełniają wizerunki buddów, które są jednocześnie po trochu zrelaksowane, uśmiechnięte i obojętne. Jeśli po dłuższym okresie przebywania wyłącznie w takich świątyniach przypadkiem znajdziemy się w świątyni katolickiej zwłaszcza zabytkowej z okresu na przykład gotyku, można przeżyć kulturowy szok, gdy zobaczymy poskręcane ciała przybite gwoździami do krzyża, sceny z udziałem męczenników, wizerunki diabłów i szkieletów. Azjaci z tej części świata na wycieczkach po Europie pewnie myślą, że trafili do świata ponurych sadystów. Nawet jeśli w Buddyjskiej świątyni mamy do czynienia z wizerunkami demonów to zazwyczaj wypełniają one bardzo niewielką część świątyni, służą po prostu podkreśleniu że na świecie istnieją także siły zła i są jego nieodłączną częścią. Natomiast Europa Zachodnia w czasach średniowiecza znajdowała się chyba w dość dziwnym duchowym stanie i efektem tego są ponure i mroczne świątynie, które pod względem architektonicznym są interesujące, ale nie mam ochoty długo w nich przebywać.
Kolejną atrakcją na wyspie Lantau są Disneyland oraz Ocean Park. O tym pierwszym oczywiście nic nie napiszę bo wyjątkowo brzydzę się Disneyem. Ocean Park to połączenie wesołego miasteczka z oceanarium. Zobaczymy w nim wszystkie ważniejsze organizmy morskie w jednym miejscu (foki, delfiny, rekiny, rafę koralową, płaszczki i meduzy oraz mnóstwo ryb). Jeśli ktoś jest zainteresowany tym tematem, jeden dzień to za mało żeby wszystko obejrzeć. Mimo że całkowicie odpuściliśmy sobie część rozrywkową: wszelkie karuzele, rollercoastery i kolejki, musieliśmy oglądać morskie stworzenia w strasznym pośpiechu. Niezłe wrażenie robi olbrzymich rozmiarów akwarium w którym pływają wielkie płaszczki, rekiny, żółwie morskie i mnóstwo mniejszych ryb a w tle puszczana jest dyskretnie muzyka, która bardzo trafnie dopełnia elegancję z jaką poruszają się te wszystkie zwierzęta, czy ekspozycja przeróżnych meduz podświetlanych na różne kolory, bo tylko w ten sposób sporo z nich można dojrzeć, gdyż są prawie przeźroczyste. W wodzie poruszają się z niezwykłą gracją a całość wygląda niesamowicie. Wystawa „sea jelly” pełni funkcje uświadamiające ponieważ ponoć w związku z zanieczyszczeniami i zmianą klimatu sporo tych drobnych stworzeń jest zagrożona wyginięciem, a spełniają niezwykle ważną rolę w ekosystemie a często w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia.
Kolejną ciekawostką na wyspie Lantau a w zasadzie na małej wysepce Tai O połączonej z Lantau mostem, jest osada drewnianych domów na palach która jest osadą rybacką o tej samej nazwie. Możemy tu kupić najróżniejsze morskie stworzenia w formie żywej i zasuszonej. Na wyspie nie ma samochodów. Mieszkańcy ponoć bardzo na to narzekają, że władze pozwalają im na żadną zmianę tego stanu rzeczy i zmuszają do życia w skansenie, stąd nie wszędzie na wyspie mogą dostać się karetki. Jest także problem chociażby z dostarczeniem większych zakupów. Produkuje się tu suszone ryby, które suszą się naturalnie na słońcu, żeby nie dostały się do nich robaki są gdzieniegdzie zabandażowane. Zapach nieopodal stanowisk ich produkcji jest więc zabójczy. Domy na palach są takie jak wszędzie w Azji a więc dość niechlujne, połatane tu i ówdzie różnymi luźnymi elementami na przykład z blachy falistej. Można mieć wrażenie że znajdujemy się w Wietnamie albo Tajlandii a nie w jednym z najbardziej rozwiniętych gospodarczo krajów świata. Podczas odpływu gdzie wszędzie zalega błoto to odczucie jeszcze się potęguje. Jesteśmy tam akurat w dzień rekordowych upałów tuż przed nadchodzącym tajfunem, powietrze jest niesamowicie gęste od zapachów i wilgotności tak że można je kroić nożem. Wszystko to sprawia że dość szybko się stamtąd wynosimy.
Trudno uwierzyć że na tej samej wyspie dwadzieścia kilometrów dalej można znaleźć też takie widoki.