Tajlandia jest krajem w którym stosunkowo bezpiecznie możemy stołować się na ulicy. Poziom higieny i świadomość ludzi w porównaniu do mniej dostatnich krajów Azji jest całkiem niezła. Oczywiście można znaleźć też zupełnie okropne miejsca w których chyba od lat nikt nie sprzątał, ale tego typu lokale znajdziemy wszędzie, także w Europie. Stołując się na ulicznych straganach w Azji nie wpadam w paranoję i staram się wierzyć, że na każdym kroku nie czają się na mnie zagrożenia poważnym zatruciem pokarmowym albo jakimiś paskudnymi pasożytami. Warunki są jakie są i w stu procentach i tak się przed nimi nie ustrzegę, nawet gdybym jadła tylko w droższych restauracjach, bo także one nie są w stu procentach bezpieczne, korzystają z tej samej wody a produkty bądź półprodukty biorą z tych samych źródeł. Więc kiedy minie pierwszy dzień po przylocie, kiedy uprawiam głodówkę bo prawie każde miejsce z jedzeniem bardzo mi się nie podoba i na nic nie mogę się zdecydować, rzucam się w wir ulicznych garkuchni. Robię to na własnych zasadach. Absolutnie podstawową sprawą jest posiadanie szczepienia na żółtaczkę pokarmową. Bez tego nie należy w ogóle do Azji się wybierać. Jeśli widzę że miejsce lepi się od brudu, lub w jakikolwiek inny sposób wydaje się podejrzane, po prostu w nim nie jem. Nawet jeśli stragan z jedzeniem jest wyposażony w mocno zużyte sprzęty, ale jest w nim bardzo czysto, lub jest problem ze znalezieniem wolnego stolika, albo muszę dłuższą chwilę stać w kolejce bo przede mną ktoś bierze na wynos mnóstwo porcji, wtedy korzystam z jego usług i nawet się nie zastanawiam. Zachowuję minimum ostrożności – nie jem i nie piję niczego z lodem, bo spożywanie lodowatych napojów w upale (tak samo jak przebywanie w nigdy, albo prawie nigdy nie czyszczonej klimatyzacji) kończy się u mnie problemami zdrowotnymi. Raczej unikam potraw nie poddanych zupełnie obróbce cieplnej, czyli na przykład sałatek, zwłaszcza pierwszy tydzień, dwa tygodnie po przylocie. Owoce wolę sobie obrać sama niż skorzystać z usług “obieracza”, chyba że są to na przykład duriany, czy ananasy których nie da się pozbawić skóry bez posiadania solidnych narzędzi. Dzięki temu nigdy jeszcze poważnie nie zatrułam się ulicznym jedzeniem. Statystycznie rzecz ujmując, pewnie jeden na kilkadziesiąt zjedzonych na ulicy posiłków kończy się u mnie jakimiś dolegliwościami.
Muszę się też od razu przyznać, że nie jestem wielką entuzjastką tajskiej kuchni i sporo jedzenia z tajskiej ulicy które się tutaj pojawi będzie daniami chińskimi albo malezyjskimi. Dania w sumie smakują dość jednakowo i po tygodniu zaczyna mi się tu straszliwie kulinarnie nudzić. Zaczynam na przykład złorzeczyć na wszędobylski cukier. Wszystko co jemy czy to warzywa, ryby czy mięso, mają słodko-pikantny smak. Tajowie kochają cukier. Jest on obecny praktycznie we wszystkich sosach które są pikantne ale jednocześnie mocno słodkie, cukrem obficie doprawia się też zupy (obok pikantnie doprawionego octu ryżowego, płatków lub pasty chili i sosu rybnego, na stole zawsze stoi pojemnik z cukrem – to cztery podstawowe przyprawy jak u nas sól i pieprz) na szczęście w większości przypadków zupy każdy doprawia sobie sam, widząc jednak ile łyżeczek cukru sypie do zupy przeciętny Taj, mam dreszcze. Oprócz cukru najczęściej używane przyprawy to słynna tajska bazylia, zielona kolendra i trawa cytrynowa oraz liście limonki kaffir, a z korzeni imbir i galangal. To nie są moje smaki. Dla mnie wiele różnorodniej kulinarnie przedstawia się sąsiednia Malezja która jest celem turystyki jedzeniowej mieszkańców całej Azji. Dzięki tanim lotom mieszkańcy Singapuru, Japonii czy chociażby bogaci Chińczycy przylatują do Malezji na kilka dni tylko po to żeby jeść i relacjonować kulinarne podboje na portalach społecznościowych. Ceny wyszukanych dań są wiele niższe niż w ich krajach. W porównaniu do Malezji kuchnia Tajska jest dość monotematyczna. Dlatego dla mnie ratunkiem na to jest udanie się na jakieś indyjskie albo pakistańskie jedzenie, bo w przeciwieństwie do tajskiego curry uwielbiam curry z tamtych stron świata i mogę bez znudzenia jeść je ciągle.
Przez cały dzień to samo miejsce na kawałku chodnika zajmuje nieraz kilka ulicznych garkuchni, które zmieniają się o stałych porach. Niektóre są czynne od 5 rano do godzin przedpołudniowych, inne otwierają się po południu w porze obiadowej, najwięcej jednak otwiera się wieczorem. Najlepszą porą na uliczne jedzenie jest noc. Wtedy do jedzeniowych centrów (bardzo często znajdujących się przy rozmaitych night marketach) przyjeżdżają z odległych krańców miasta całe rzesze głodnych i spragnionych i zaczyna się istna jedzeniowa orgia. Pierwszego razu w Hongkongu byłam zszokowana jak dużo potrafią zjeść na raz niewielcy posturą Azjaci. Do tej pory nadal to zdziwienie mi nie przeszło i ciągle potrafią mnie zaskakiwać. To pewnie dlatego że bardzo wysokie temperatury nie robią na nich wrażenia, bo funkcjonują w nich na co dzień. Europejczycy z racji upałów zazwyczaj jedzą mniej w lecie. Może jemy mniej także dlatego, że nasze jedzenie jest o wiele bardziej kaloryczne od dań kuchni azjatyckich.
Uliczne jedzenie bardzo często spożywa się w biegu nawet nie siadając przy stole, dlatego często ma formę szaszłyków nadziewanych na bambusowe patyczki. Do tego dostaje się zazwyczaj sos zapakowany w woreczek w którym należy szaszłyka zamaczać. Zjedzenie niektórych tego typu potraw bez doszczętnego wypaprania się nimi wymaga pewnej ekwilibrystyki. Zwłaszcza kiedy trzeba przeciskać się przez tłum ludzi zważając czasem na ewentualnych kieszonkowców, omijać jadące dookoła motocykle, oraz woki pełne wrzącego oleju. Niemniej jednak zasadami szeroko pojętego BHP nikt nie zawraca sobie zwykle za bardzo głowy, trzeba po prostu pokładać wiarę, że nic się nie stanie i na pewno nic złego się nie przydarzy. To azjatyckie pojmowanie zasad bezpieczeństwa. Dlatego też kilkumetrowy wok pełen wrzącego oleju rozstawiony na chodniku tuż obok przechodzących ludzi nikogo nie dziwi i nie oburza. Nawet jeśli usiądziemy gdzieś przy stoliku, wcale nie znaczy że będzie nam łatwiej niż gdy będziemy jeść coś “mobilnie”. Koło nas cały czas przeciska się tłum osób, jeżdżą i hałasują rozmaite pojazdy, pod stołem jakiś kot albo pies czeka na odpadki, a często nawet nie ma gdzie położyć podręcznego plecaka bo pod stopami płynie woda z mytych właśnie naczyń. To wszystko odbywa się oczywiście na zewnątrz, a więc w lepkim upale spotęgowanym jeszcze dodatkowo przez gotujące się obok nas potrawy. Po prostu stołowanie się w tego typu przybytkach trzeba bardzo lubić i jeśli tak właśnie jest, te wszystkie przeszkody nie są nam straszne.

To nie jest tak, że sprzedawca uliczny jest wyłączony z jakiejkolwiek odpowiedzialności i może sprzedać nam byle co na przykład stare nieświeże jedzenie, które sprowadzi na nas chorobę. Ci sami ludzie stoją w jednym miejscu nieraz dziesiątki lat, czasami garkuchnie są dorobkiem kilku pokoleń. W Bangkoku niektórzy kucharze to prawdziwe gwiazdy we własnym zawodzie i ważny element kulturowego dziedzictwa miasta. Do ich straganów często stoi kolejka chętnych ludzie zamawiają całe góry jedzenia na wynos, a stoisko posiada pokaźną liczbę zdjęć z europejskimi gwiazdami takimi jak Jamie Olivier czy Gordon Ramsay, które to spotkał kiedyś zaszczyt stołowania się u ulicznego mistrza. Nieraz taki właściciel polowej kuchni biegle włada angielskim i profesjonalnie pozuje do zdjęć bo pewnie codziennie ich wizerunek trafia na jakiegoś kulinarnego bloga.
Osobną grupą wśród ulicznych karmicieli są obieracze owoców i sprzedawcy ręcznie wyciskanych soków owocowych. Akurat dość rzadko korzystam z ich usług i nawet tłumy Europejczyków pijących takie soki nie przekonają mnie do tego. Chcąc obyć się bez ciągłego przyjmowania lekarstw na problemy żołądkowe wolę odpuścić sobie takie atrakcje. Prawie zawsze do takiego soku dolewana jest woda, więc nawet jeśli zażyczymy sobie sok bez lodu, to niebutelkowanej wody i tak nie unikniemy. Owoce wolę raczej kupić sobie na bazarze i obrać własnoręcznie, ewentualnie jeśli na prawdę muszę kupić coś obranego, wolę już zrobić to w jakimś supermarkecie (jeśli w kraju w którym jestem w ogóle takowe występują). Tylko w bardzo wyjątkowych sytuacjach kupuję obrane owoce na ulicy.
Jaka była najdziwniejsza rzecz jaką próbowałam w Tajlandii? A jakiej nigdy nie spróbuję? Ostatnio najdziwniejszym zwierzęciem które miałam przyjemność skosztować, było zwierzę z gatunku ostrogonów, organizmów które nazywane są żywą skamieniałością – podobne im zwierzęta żyły miliony lat temu. Nie posiadają one we krwi hemoglobiny zamiast niej mają hemocyjaninę, która sprawia że ich krew jest niebieska. Krew ostrogonów wykorzystuje się w diagnostyce medycznej, do tego celu je się też hoduje. W Azji Południowo-Wschodniej je się ikrę tych zwierząt. Nie dałam się jednak namówić na całą michę mocno pikantnej sałatki z ikrą ale skosztowałam jej co nieco. Natomiast potrawą, której nigdy nie zjem z powodu przekonań jest zupa z płetwy rekina, żeby ją zrobić łapie się rekina, zabija go odcina płetwę a całą resztę wrzuca z powrotem do morza. Mimo protestów w Azji nadal praktykuje się ten proceder. Nie wiem jak jest w tym kraju z jedzeniem gatunków zagrożonych wyginięciem, patrząc jednak na stosunek Tajów do zwierząt z pewnością jeśli zachodzi taki proceder to nikt się tym specjalnie nie przejmuje. W Tajlandii raczej nie spotkamy żywych zwierząt trzymanych przed restauracjami i czekających na bycie skonsumowanymi jak ma to miejsce w Chinach. Dzieje się tak tylko czasem z owocami morza, a i tak biznes jest wtedy raczej prowadzony przez i dla Chińczyków.
W azjatyckich garkuchniach sporo potraw może wydać nam się co najmniej dziwnymi a nawet niejadalnymi. Chociażby popularny w Tajlandii zupełnie nie zrozumiały dla nas przysmak w postaci kurzych łapek, który prawie każdy Taj spożywa w śniadaniowej zupie. Też sobie czasem je zamawiam, próbując zrozumieć dlaczego smakują one Azjatom, nadal jednak nie udało mi się dopatrzyć w nich niczego smacznego. Albo zjadanie na śniadanie zupy z krwią zwierząt (nie mam nic przeciwko, jeśli krew jest poddana obróbce cieplnej i nie ma koloru czerwonego, czyli nie zawiera wszelkiej maści mikroorganizmów), czy też ulubiony turystyczny hit do fotografowania i umieszczania w internecie, czyli smażone robaki wszelkiego typu. Niestety w turystycznych kwartałach wygląda to w ten sposób, że na ulicy stoi sprzedawca z górą usmażonych już, nie wiadomo jak dawno temu owadów, które już dawno są zimne i nawet nie odgrzewa ich na oleju. Żaden normalny Azjata nie zjadł by takiej potrawy, co innego gdyby były one przygotowywane na bieżąco, dlatego owady lepiej jeść w restauracji, kiedy widzimy że ktoś bierze je żywe i przygotowuje z nich dla nas potrawę, wszelkie inne opcje są ze względów higienicznych zupełnie nie do zaakceptowania.
Super wpis aczkolwiek według mnie trochę za dużo zwracania uwagi na higienę, nie można dać się zwariować 🙂
Do pierwszego konkretnego zatrucia 🙂 takiego że 3 dni z głowy. Tajlandia i Bułgaria u mnie pod tym względem są w ścisłej czołówce. A w niektórych azjatyckich krajach przez miesiąc nic mi nie jest.
Kurze łapki w Polsce są jak najbardziej jadane – od jakiegoś czasu nie mogę ich kupić, bo w mgnieniu oka znikają ze sklepu. To mój przysmak z dzieciństwa: gotowane w wodzie z przyprawami, jak na rosół – pycha, no i jeszcze ponoć super działają na stawy. Nie wiem, czy te tajskie są równie smaczne, ale już niedługo – mam nadzieję – spróbuję i ocenię.
Miałam ten sam problem z ich dostępnością w Polsce, chociaż ostatnio zupełnie nie jem kur z chowu klatkowego, więc interesują mnie tylko te “wiejskie” kurze odnóża. Chyba wszyscy kupują, tylko nikt się nie przyznaje 🙂 bo przecież wszyscy się brzydzą 🙂