Czy warto pojechać na Cameron Highlands

Czytając o Cameron Highlands w internecie można dowiedzieć się,  że miejsce to jest znakomitym wytchnieniem od malezyjskich upałów bo jest tu bardzo rześko i przyjemnie. Lepiej jednak nie cieszyć się przedwcześnie, bo szybko może zrobić się nam za rześko. Podczas mojego pobytu prawie cały czas intensywnie padało i nie było słońca i taka pogoda ponoć utrzymywała się już od kilku dni.

Cameron Highlands to miejsce mocno opanowane przez ruch turystyczny. Przez cały pobyt czułam się tam trochę bezsensownie, jakby nagle ktoś bez pytania, włożył nas w sam środek “backpackerskiej turystyki”. Może błędem było wybranie hostelu licznie zamieszkanego przez europejskich i australijskich, nie zawsze obdarzonych rozumem gości, którzy zachowywali się koszmarnie (ale inne albo były dziwnie drogie, albo całkowicie zajęte, albo brudne). A może niedobrym pomysłem było pojechanie tam? Albo po Indonezji byliśmy nieprzyzwyczajeni do takiego skomercjalizowania i takich tłumów ludzi, którzy chyba nawet nie bardzo orientowali się gdzie są i po co. Zaletą ale jednocześnie wadą Malezji  jest jej ogromna dostępność, wygoda i łatwość podróżowania. To sprawia, że w takim miejscu jak Cameron Highlands, atrakcji o której w Lonely Planet napisano, że to absolutne “must see”, spotkamy bardzo dużo białych turystów. Tanah Rata – miejscowość która stanowi jedną z baz turystycznych okolicy – jest mała i istnieje chyba głównie z powodu dużej liczby brzydkich hoteli w niej położonej (oprócz tego jest też parę szkół dla dzieci z okolicznych wiosek), więc turyści się w niej niesamowicie koncentrują i można poczuć się jak w turystycznym getcie. Chociaż Malezja przyciąga ludzi trochę innych niż Tajlandia, do której dzikie tłumy jeżdżą po to by poimprezować i skorzystać z uroków seksturystyki, to jednak trochę tego typu ludzi przyjeżdża także do Malezji. Na Jawie ich nie spotkamy bo jest tam dla nich zbyt niewygodnie i nie ma dla nich zbyt wielu rozrywek. Za to na Cameron Highlands na pewno spotkaliśmy najwięcej turystów podczas całego, ponadmiesięcznego wyjazdu.

Pogoda strasznie dawała nam popalić, prawie cały czas padało i pierwszy raz musiałam ubrać na siebie wszystko co miałam, tak bardzo było zimno. Pragnęliśmy głównie pochodzić po deszczowym lesie czyli odbyć kilka jungle walk’ów. Niestety leśne szlaki były częściowo zmyte przez intensywnie padające w tamtych dniach deszcze, wszędzie trzeba było chodzić po śliskim błocie i jak wybrało się nieodpowiednią trasę (przeznaczoną do wchodzenia pod górę a nie schodzenia w dół) musieliśmy naprawdę sporo się namęczyć, żeby na przykład nie zjechać tu i tam paru metrów w dół i nabawić się kontuzji. Naszą wycieczkę musieliśmy przedwcześnie zakończyć z powodu obfitych opadów. Wracaliśmy do Tanah Rata asfaltową drogą mijając liczne farmy, uprawiające rośliny, dla których normalny malezyjski klimat jest o wiele za gorący. Jest to obszar bardzo ważny dla krajowego rolnictwa.  Prym wiodły truskawki. Nie wiem dlaczego dla mieszkańców Malezji truskawki są tak niesamowicie pożądanymi owocami. Stworzona tam została cała truskawkowa popukltura i infrastruktura. Na każdej truskawkowej farmie oprócz truskawek, które trzeba sobie zerwać samemu bo to największa atrakcja, kupimy wszystko co tylko się da w truskawkowe wzorki, w kształcie truskawki lub z motywem truskawkowym. Wszystko to na dodatek jest różowo-czerwone. Naliczyłam chyba z dziesięć takich farm, które nie różniły się od siebie niczym. Poziom absurdu jeszcze wzrasta jeśli dołożymy do tego kolejne farmy dla turystów – na przykład róż, kaktusów, pszczół, motyli…wszystkiego. Do każdej z nich można pojechać na wycieczkę. Z jednej strony to dobry przykład edukowania społeczeństwa na tematy chociażby pszczelarskie czy ekologiczne, z drugiej – zrywanie okrutnie przepłaconych truskawek na truskawkowej farmie, podczas wykupionej wycieczki to jakieś straszny absurd.

mal_cameron-highlands_jungle-walk_001.jpg
Szlaki przez las są numerowane, okazuje się że oznaczenie tras do poruszania się nimi w dół lub w górę MA w pewnych warunkach bardzo istotne znaczenie :).
mal_cameron-highlands_las-deszczowy_001.jpg
W niektórych miejscach dosłownie wszystko było porośnięte przez mech.
mal_cameron-highlands_las-deszczowy_002.jpg
W powiększeniu wyglądał tak, więc był to pewnie raczej porost.
Pmal_cameron-highlands_las-deszczowy_003.jpg
Przez jakieś pół godziny nawet świeciło słońce.
mal_cameron-highlands_las-deszczowy_004.jpg
Ale nasze szczęście nie trwało długo.
mal_tanah-rata_banana-leaf-rice_001.jpg
I musieliśmy przedwcześnie zakończyć dzień curry na liściu bananowca.
mal_cameron-highlands_farma-truskawek_001.jpg
Farm truskawek spotkaliśmy z dziesięć, truskawki są tu strasznie drogie, a cały ich kult jest miejscami dość zabawny, jeśli na przykład spotkamy lokalnego mieszkańca płci męskiej w różowej koszuli w truskawki.

Trzeba też wiedzieć, że na Cameron Highlands nie ma żadnego lokalnego transportu. Dojedziemy stąd do stolicy i wielu innych miast, ale kilkanaście kilometrów do plantacji herbaty musimy pokonać wykupując zorganizowaną wycieczkę. A jako że zorganizowane wycieczki mam w głębokim poważaniu i nie pragnę by ktoś mnie poganiał, podczas zwiedzania 🙂 wiele miejsc okazuje się kiepsko osiągalnych. Zresztą jakbym miała taką wycieczkę odbywać ze straszliwymi mieszkańcami naszego hostelu, musiałby mi ktoś chyba zapłacić i to sporo, żebym na nią pojechała. Jedyną opcją jest więc stanie na drodze i łapanie okazji. Jednak nie przy takiej pogodzie jak tam mieliśmy – czekanie na autostop w rzęsistych opadach deszczu w których parasol jest w stanie przetrwać góra dziesięć minut to raczej kiepska opcja.

W końcu nie dotarliśmy na słynne plantacje herbaty, bo mając przemoczone prawie wszystkie ubrania, stwierdziliśmy że po obfitych deszczach na Penangu, (takich że aż nasz pokój uległ zatopieniu, bo dach nie wytrzymał) spędzanie kolejnych dni w deszczu jeszcze większym, nie jest dobrym pomysłem. Po dwóch dniach spędzonych w niemal ciągłych opadach, postanowiliśmy wyjechać stamtąd nazajutrz. Rano jeszcze ostro padało a potem, jak już siedzieliśmy w autobusie, z minuty na minutę  warunki zaczęły się poprawiać i nawet wyszło słońce. Pogoda tego dnia zaczęła zapowiadać się rewelacyjnie, bo chmury w momencie gdzieś znikły. Tak czasami złośliwie układa się los. Niemniej jednak nie jestem przekonana czy tam pragnę tam wrócić i jaka jest szansa, że trafię na niedeszczową pogodę. Miejsce jest trochę sztuczne z tymi wszystkimi starannie zaplanowanymi atrakcjami, a plantacje herbaty z pewnością jeszcze gdzieś zobaczę.

Za to chętnie wróciłabym do niezwykle sympatycznej tamilskiej restauracji, z bardzo energetyczną i pozytywnie nastawioną obsługą, do której chodziliśmy na śniadania, obiady i kolacje całkowicie ignorując nasz drogawy i nieciekawy hostelowy bufet. Udało mi się tam dowiedzieć co nieco o kuchni południowych Indii, bo za każdym razem zamawialiśmy coś innego i starałam się jak najwięcej o wszystkim co jem doinformować. Tam też po raz pierwszy jadłam banana leaf (curry) rice, czyli zestaw jagnięcego curry, wegetariańskich curry, pikli, papadamu oraz białego ryżu, podanych na liściu bananowca. Główną zasadą takiego posiłku jest nieporcjowana i nielimitowana ilość jedzenia. Tylko dania mięsnego jest ustalona porcja zaś wegetariańskie dodatki i ryż nieustannie nam dokładają (jest to niemalże swoisty ceremoniał), dopóki powiemy, że wystarczy. W lokalach, które specjalizują się w serwowaniu potraw na liściu bananowca, po skończonym posiłku liść należy złożyć. Jeśli złożymy go “do siebie” będzie to oznaką, że jesteśmy wdzięczni i posiłek nam smakował. Jeśli złożymy go w kierunku przeciwnym, będzie to oznaką tego, że było dokładnie odwrotnie, w dodatku może być to uznane za gest obraźliwy. Niemniej jednak o tego typu niuanse lepiej kogoś w takim lokalu zapytać, lub po prostu zobaczyć co robią inni ludzie po skończeniu posiłku, żeby nie narobić sobie niepotrzebnego obciachu. Dania na liściu bananowca w swoim oryginalnym pochodzeniu (czyli w południowych Indiach) były daniami wyłącznie wegetariańskimi. Dopiero w Singapurze i Malezji w ten sposób zaczęto podawać także dania z mięsnymi dodatkami.

Może bez deszczu padającego tylko z nielicznymi przerwami i kilkunastostopniowej temperatury,  Cameron Highlands wydałyby mi się bardziej przyjazne. Jest to miejsce dla osób, które po przyjeździe tutaj nie wahają się wykupić całej masy zorganizowanych wycieczek i oddać w ręce lokalnych specjalistów od wypoczynku zorganizowanego. Osobom które nie pragną tego robić pozostaje chyba tylko autostop. Być może wizyta na plantacji herbaty osłodziła by mi te wszystkie niedogodności, niestety jestem turystą mało pilnym i nie chciało mi się czekać aż deszcz przestanie w końcu padać by móc je zobaczyć, więc odpuściliśmy sobie obowiązek ich odwiedzenia. Jestem pewnie jednym z nielicznych ludzi, którzy byli na Cameron Highlands i ich nie widzieli. Za to z obowiązku spróbowałam potem herbaty Boh i była ona strasznie marnej jakości.

Podziel się z innymi: