Chcąc pojechać na tureckie wybrzeże Morza Śródziemnego i nie przybywać wyłącznie w otoczeniu hoteli położonych nad brzegiem morza, wczasowiczów all inclusive i całego szaleństwa z nimi związanego, musimy się trochę pozastanawiać. W końcu między innymi dzięki radom z pewnego podróżniczego forum wybór pada na Kizkalesi, miejscowość słynącą z zamku Krzyżowców na małej kamiennej wysepce położonej kilkaset metrów od brzegu. W miejscowości znajdują się dwa zamki, a w okolicy masę innych rzeczy do zobaczenia dzięki leżącym w pobliżu górom Taurus, między innymi słynne jaskinie Cennet ve Cehennem. Na miejscu okazało się, że był to całkiem niezły wybór, jedynym minusem był przeraźliwie interesowny właściciel naszego hotelu (położonego naprzeciwko Zamku Panny) który co wieczór nachalnie usiłował wrobić nas w picie drinków, oczywiście drogich, w swojej hotelowej restauracji. W samej miejscowości niezbyt dało się znaleźć jakąkolwiek budzącą zaufanie lokantę, były tylko restauracje dla turystów z dość mocno zawyżonymi cenami oraz niekoniecznie świeżym jedzeniem, zważywszy na to, że nikt w nich nie jadł bo kurort zionął pustką przed sezonem. Był przynajmniej Bim, więc podstawowe artykuły śniadaniowo-kolacjowe dało się od biedy skompletować.
Sam zamek Kizkalesi czyli Zamek Panny jest o tyle atrakcyjny że znajduje się na małej wysepce do której trzeba sobie samemu dopłynąć przy pomocy wynajętego roweru wodnego w kształcie delfina (albo łódki), ale kiedy tam byliśmy słyszeliśmy o planach by w przyszłości połączyć go z lądem mostem i zażądać drogich biletów wstępu co oczywiście bardzo oszpeciłoby jego otoczenie. Wyspa była najpierw używana przez piratów a pierwszy zamek powstał na niej za czasów Bizancjum, po jego zniszczeniu został odbudowany przez Ormian następnie znalazł się w rękach Krzyżowców by ostatecznie stać się własnością Turków Osmańskich.
W Kizkalesi jest jeszcze drugi starszy zamek Korykos (tak nazywało się miasto greckie, które było w tym miejscu, bardzo ludne i prężnie działające) a nieopodal zamku po drugiej stronie drogi znajduje się rzymska nekropolia a właściwie jednocześnie pole uprawne, na którym ktoś hoduje cytryny i mandarynki.
Miasteczko jest dobrze skomunikowane ze światem gdyż znajduje się między dwoma większymi miastami Silifke i Mersin, między którymi co chwila jeździ rozmaity transport publiczny.
Znajdujące się nieopodal Kizkalesi jaskinie Cennet ve Cehennem czyli Jaskinie Nieba i Piekła są zdecydowanie warte odwiedzenia. Znajduje się tutaj chyba najciekawsza jaskinia w której kiedykolwiek byłam, mimo że nie zobaczymy w niej ciekawych formacji skalnych, stalaktytów, stalagmitów, czy zjawisk krasowych, jest ona jednak więcej warta niż wszystkie inne jaskinie razem wzięte. Akurat tak się składa że Jaskinia Cehennem czyli Niebo jest o wiele atrakcyjniejsza od Jaskini Cennet (bo zazwyczaj to w niebie bywa nudniej). Jaskinia Piekło jest olbrzymim zapadliskiem do którego nie da się zejść. Jaskinia Niebo jest olbrzymich rozmiarów dziurą w ziemi, do której powoli i mozolnie się schodzi jak mrówka w głąb mrowiska. Wyobraźmy sobie normalny słoneczny dzień gdzie na powierzchni ziemi żar leje się z nieba, jeżdżą motory i samochody, turyści i lokalni ludzie chodzą, sprzedają, kupują, zwiedzają, oprowadzają wycieczki, jedzą piją i śmiecą, czyli najogólniej mówiąc zajmują się różnego rodzaju przyziemnymi sprawami a my schodzimy do zacienionego leja, w którym jest przyjemnie chłodno i cicho, mijamy jeszcze po drodze bizantyjskie ruiny i zaczynamy schodzić łagodną ścieżką coraz niżej i niżej. Robi się coraz ciszej, coraz chłodniej potem wręcz zimno i coraz ciemniej. Powoli zgodnie z rytmem własnych kroków tracimy kontakt z zewnętrznym światem, na początku jest jakieś marne elektryczne oświetlenie, potem właściwie przestajemy cokolwiek widzieć, aż dochodzimy do ukrytej w skałach podziemnej rzeki, która głośno szumi i dudni. Tu musimy zawrócić. Znowu doświadczamy wszystkiego po kolei tyle że w odwrotnej kolejności. Wizyta w tej jaskini była porównywana do doświadczenia śmierci, zresztą wierzono, że to właśnie w niej znajduje się podziemna rzeka Styks, którą umarli mają przeprawić się na drugą stronę. Muszę przyznać że ta metafora jest bardzo sugestywna. Jest to najlepsze doświadczenie jaskini jakie można sobie wyobrazić. Do większości jaskiń które “zwiedzamy”, wchodzimy zazwyczaj przez drzwi otwieramy je i zamykamy i już znajdujemy się w jaskini, albo schodzimy w dół po schodach, pstryk i już jesteśmy w innym świecie. Tutaj pogrążamy się w nim stopniowo i to od nas zależy jak szybko będziemy to robić, czy poczekamy aż nasze ciało chociaż trochę przyzwyczai się do szybko zmieniających się warunków, czy będziemy iść całkowicie po omacku. Mamy czas by powoli i stopniowo zmieniać swoją percepcję. Olbrzymi rozmiar jaskini uniemożliwia szybkie przeniesienie się ze świata podziemnego do świata na powierzchni i jesteśmy zdani na własne nogi. To bardzo ciekawe doświadczenie. Oprócz tego byliśmy jeszcze w położonej nieopodal Jaskini Astmy z ładnymi zjawiskami krasowymi, której mikroklimat pomaga ponoć chorym na astmę ,nie zrobiła ona na mnie takiego wrażenia jak poprzedniczka, gdyż była to normalna “standardowa” jaskinia jakich wiele.
Kilkakrotnie jeździliśmy też do Silifke które jest turecką stolicą jogurtu, ale akurat nie trafiliśmy na żaden jogurtowy festiwal, byliśmy za to w wypasionej lokancie specjalizującej się w tantuni czyli lokalnym przysmaku (akurat nie zostałam jego fanką) oraz lahmacunie, którą prowadził starszy facet o bardzo dużym doświadczeniu w gotowaniu. Swoich gości podejmował iście po królewsku, a lahmacuna podawał ze stertą pietruszki i cytrynami. Z okazji przyjścia obcokrajowców, właściciel lokalu czuł się w obowiązku przeszkolić nas jak to się je. Porzucił więc swe zajęcia (nie gotował i nie podawał potraw tylko siedział i doglądał biznesu gdzieś na zapleczu) i wszystko nam objaśnił oraz powiedział z czego składa się to danie i jak się je robi chociaż i tak już wiedzieliśmy to było nam bardzo miło. Nie trzeba chyba dodawać że był to najsmaczniejszy lahmacun jakiego kiedykolwiek jadłam. W tym lokalu spędziliśmy sporo czasu rozmawiając ze znajomym lub może nawet kimś z rodziny właściciela na temat wczasów nad morzem. Dowiedzieliśmy się że szukając miejsca nadmorskiego wypoczynku popełniliśmy błąd za błędem, prawdziwie dobrym wyborem według naszego rozmówcy był bowiem Krym, ze względu na kilkakrotnie tańszy alkohol w porównaniu z cenami na tureckim wybrzeżu no i oczywiście towarzystwo Ukrainek i Rosjanek. Nasz rozmówca co roku jeździł na Krym żeby się wyszaleć i przywieźć zapasy taniego alkoholu. Był zafascynowany całkowitą odmiennością kulturową Krymu, tym że pracą zajmują się głównie kobiety i to je głównie widać – czasami nawet prowadzą tramwaje, a mężczyźni zajmują się piciem alkoholu i nicnierobieniem i dziwił się bardzo temu wszystkiemu. W Silifke odwiedziliśmy także położoną nad miastem bizantyjską cytadelę w drodze do której strasznie wyprażyło nas słońce, oraz ruiny kościoła i jaskinię w której mieszkała i umarła katolicka święta o imieniu Tekla. Z kościoła została jedynie jedna ściana. Tu również okrutnie wyprażyło nas słońce. Mimo tego że uwielbiam tureckie temperatury, akurat wtedy temperatura w Silifke była absolutnie niemiłosierna i chyba pierwszy raz miałam na prawdę dosyć.