Tak, będę pisać o indyjskiej herbacie gotowanej z mlekiem i przyprawami, mimo że nie byłam w Indiach. Za to w Malezji jest tyle Hindusów i tyle razy jadłam w ich knajpach, że jednak czuję się na tyle kompetentna by coś w temacie masala tea napisać. Niedawno wróciłam z Nepalu a tam również powszechnie się ją pije. Na pewno czaj pity z glinianego kubeczka na indyjskiej ulicy smakuje najlepiej i nic nie może się równać z tą czynnością, ale kto wie, może kiedyś będzie mi dane i tego spróbować. Robiłam go już wcześniej bo występował w co drugim indyjskim filmie, który oglądałam a widziałam ich już co najmniej kilkadziesiąt i chciałam poznać jego smak. Zaczęłam od bardzo prostej receptury z tej strony. Po czym z pomocą przyszły mi liczne vlogi indyjskich gospodyń domowych (na przykład ten i ten), które nudząc się całymi dniami w domu podczas gdy ich mąż siedzi w pracy, publikują istne internetowe epopeje na temat swojej kuchni. Tylko trochę deprymujące w tych filmikach jest to, że składniki w stylu “zmielone ucho żaby i suszone oko nietoperza” na pewno znajdziecie w swoim “nearest indian store”. W Polsce to co najwyżej w internecie i to tylko te bardziej znane, które dam radę i tak kupić w Azji przy każdej nadarzającej się okazji. Dowiedziałam się dzięki nim, że mieszanek którymi przyprawia się czaj jest tyle ile jest gospodarstw domowych. Każda pani domu ma swój własny sekretny przepis, który jeśli jest udany, to może cementować jej małżeństwo skuteczniej niż seks. Dzięki temu przetestowałam już sporo internetowych przepisów na domową masalę. Dziś już wiem, że oprócz przyprawy w proszku składającej się najczęściej z kilkunastu składników, najbardziej lubię dodawać do niej suszone płatki róż, świeżą lub mrożoną miętę i świeży tarty imbir. Dzięki samodzielnie składanym i mielonym masalom, mogłam wykorzystać resztki różnych poczynionych wcześniej zakupów w Herbapolu takich jak owoc anyżu, koper włoski, czy lukrecja których resztki nie załapawszy się na bycie składnikiem różnych mieszanek na gardło, bądź grypę, tudzież inne przypadłości, zostawały mi i nie miałam co z nimi zrobić. Nie jestem w stanie w chwili obecnej podać jedynego słusznego przepisu na indyjską przyprawę do herbaty, bo jak sama nazwa “masala” wskazuje, trzeba mieszać samemu i wypróbowywać różne warianty. Moje masalowe upodobania zmieniają się i stają coraz odważniejsze. Jeśli zdecyduję że w którymś przepisie zakochałam się na tyle że będę powtarzać go ciągle, wtedy spróbuję go tutaj podać. Na razie jestem w fazie eksperymentów a każdy słoiczek robionej przeze mnie przyprawy zdecydowanie różni się od poprzedniego.
Naprawdę wstyd się przyznać, gdzie wypiłam swój pierwszy czaj na azjatyckiej ziemi. W jaskini komercji i globalizacji, w towarzystwie światowych marek takich jak Gucci, Kenzo, Mc Donald i Body Shop – w food courcie Surii KLCC najbardziej wypasionego centrum handlowego w Malezji które znajduje się na najniższych poziomach wież Petronas w Kuala Lumpur. Na dodatek wypiłam go pierwszy i jedyny raz w życiu z papierowego kubka z plastikową przykrywką jak coca-colę z Mc Donalda (chociaż coca-coli z Mc Donalda w takim kubku nigdy w swoim życiu nie wypiłam). Pomimo całej tej otoczki smakował dość nieźle. Byłam po prostu ogromnie ciekawa czaju, a pierwszym miastem w jakim byliśmy w Malezji, było Kuala Lumpur, a zaraz po przyjeździe jak każdy wzorowy turysta zaszliśmy do Petronas Towers, które świeciło z daleka i przyciągało nas jak ćmy do świeczki.
Wszystkie kolejne czaje piłam już w mniej lub bardziej porządnych knajpach i ulicznych garkuchniach, czasem jak na mój gust na tyle hardkorowych, że zjeść jednak trochę bym się w nich bała ale napić się czegoś przegotowanego chyba można. W tych najbardziej budżetowych gdzie wszystko robi się na oczach klienta jest najlepiej, bo widać skomplikowany proces jego przygotowania. Uwielbiam patrzeć na tą ceremonię. Gdy go zamawiasz, nagle cała grupka ludzi zaczyna się krzątać. Każdy szanujący się uliczny indyjski lokal w Malezji lub Nepalska tania jadłodajnia zatrudnia całą masę pomocników. I wszyscy oni przez chwilę kręcą się wokół jednej małej szklaneczki otumaniająco słodkiego napoju. Jeden przepłukuje wodą graniastą szklankę po poprzednim jej użytkowniku (nie będziemy się przecież oszukiwać, że dokładnie ją myje), inny z wielkiego gara przecedza trochę napoju do jednego z dwóch metalowych kubków, kolejny przelewa go wielokrotnie z kubka do kubka czyniąc przy tym niezwykłe akrobacje w celu wytworzenia piany, jeszcze inny podstawia szklankę by ten poprzedni mógł nalać do niej spienioną zawartość koniecznie z meniskiem żeby potem było co siorbać, ostatni kładzie ją na tackę i podaje. Uwielbiam te poważne miny i skupione twarze jakby wykonywali właśnie jakieś skomplikowane obliczenia matematyczno-fizyczne, prowadzili odrzutowiec, pojazd formuły jeden, albo ratowali porządek świata. A może oni właśnie w ten sposób ratują porządek świata? Czaj w Azji najlepiej smakuje w oblepiajacym upale i przez chwilę po jego wypiciu pod wpływem temperatury i przypraw robi nam się jeszcze gorzej bo goręcej, w wyniku czego potem robi nam się chłodniej. Stawia na nogi jak kawa, ale może to tylko szok wywołany cukrem, bo czasem jest tak słodki że aż gęsty. Czaj w Polsce nieźle smakuje także zimą, świetnie rozgrzewa, a jego słoneczny kolor napawa optymizmem gdy na zewnątrz jest szaro i leży obrzydliwy na wpół roztopiony śnieg. Niestety nie mam tutaj dostępu do super tłustego mleka i herbaty też używam innej, dlatego gliniany kolor nepalskiego czaju na razie pozostaje dla mnie trochę nie do odtworzenia, ale mimo wszystko kolor jaki udaje mi się uzyskać jest również optymistyczny.
W Nepalu w każdym prawie sklepie z przyprawami i herbatą sprzedawcy mają swoją własną masalę, która leży sobie w ogromnych wielokilogramowych worach i można kupić kilogram lub pół, no w ostateczności 20 lub 30 deko – mniej się nie da, bo waga jest oczywiście analogowa na odważniki i to tylko duże, na jakiej u nas jeszcze gdzieniegdzie ważą marchewkę albo ziemniaki. Inna być nie może bo rodziny są liczne a przyprawy sypie się szczodrze, więc jakby taki sprzedawca przypraw zobaczył, że u nas kupuje się je w absurdalnych torebeczkach po 10 gramów to chyba nic by z tego nie zrozumiał. Zresztą im bardziej szczelnie, próżniowo i nowocześnie są zapakowane tym bardziej słaby po rozpakowaniu mają zapach. W nepalskich sklepach typu samoobsługowego możemy znaleźć gotowe zapakowane mniejsze masale, tylko że za cenę kolorowego opakowania, na ulicy kupimy jej kilka razy tyle. W dodatku będziemy uczestniczyć w całym ceremoniale zachęcania, demonstrowania klientowi towaru, zachwalania go (w międzyczasie padną standardowe pytania o to skąd, dokąd, ile dzieci, i takie tam) ważenia i pakowania. Przy okazji nieco nadpobudliwy sprzedawca będzie próbował sprzedać wam prawie cały swój sklep. Jeśli choć niewielki procent jego zamierzeń się uda – wyjdziecie ze sklepu z całą siatą przypraw, przy których rozpakowywaniu będziecie raz po raz kichać tak bardzo będą świeże i niezwietrzałe. A potem ilekroć będziecie obok jego sklepu przechodzić będzie z dumą Was witał, pozdrawiał i zapraszał po jeszcze.
Jakoś nie mogę się przekonać do herbaty z mlekiem, ale może wszystko przede mną.