W Nepalu prawie niemożliwe jest powstrzymanie się od amoku zakupów, oto bowiem właśnie przenieśliśmy się do świata gdzie większość rzeczy robi się jeszcze ręcznie. Prawie wszystko jest tutaj robione tradycyjnymi metodami jak kilkadziesiąt albo nawet kilkaset lat temu. Samo podglądanie jak tworzy się niektóre rzeczy może sprawić, że kilka dni w Katmandu przeleci nam jak z bicza trzasnął, sporo przedmiotów wykonuje się w przydomowych warsztatach na tyłach sklepów. Na skomplikowane maszyny nikogo jeszcze tutaj nie stać, a szczytem techniki jest maszyna do szycia. Na dodatek, ta ręczna nieraz bardzo misterna praca kosztuje tyle co zachodni maszynowo i seryjnie wykonywany przedmiot, czasami nawet mniej. Jak więc można nie skorzystać i nie wesprzeć przy okazji ludzi, którzy niszczą sobie wzrok na przykład malując całe życie misterne ornamenty? Jeśli dodatkowo jakiś przyjezdny cierpi na obsesję posiadania tradycyjnie wykonywanych przedmiotów może nabawić się sporego nadbagażu. Jest też druga strona medalu. Bieda, która powoduje że używa się kiepskiej jakości materiałów, na przykład nici czy barwników do tkanin, co sprawia że czasem jest to prawdziwa loteria. Raz trafia się na solidny produkt który może służyć nam przez lata, innym razem zakup rozpada się niemal po pierwszym użyciu. Tak jest zwłaszcza ze “współczesnymi” produktami takimi jak rozmaitej maści sprzęt turystyczny i trekkingowy. Nepal jest miejscem gdzie prawie wszyscy znajdą dla siebie coś unikatowego do kupienia. Od wielbicielek ubrań i biżuterii, po mężczyzn o zainteresowaniach godnych samca alfa. Zaczniemy od używek ale wyjątkowo nie będzie wśród nich alkoholu, bo w przypadku Nepalu nie ma za bardzo o czym pisać.
Kawa
Kawa w Nepalu? W życiu bym nie przypuszczała, że oprócz sterty innych rzeczy przywiozę sobie stamtąd dwa kilogramy organicznej kawy. Jest to w tym kraju nowość. Na górskich zboczach od maksymalnie dwudziestu lat rolnicy uprawiają kawę. Okazało się że dobrze się udaje, nie choruje i nie wymaga chemicznych środków ochrony, i jej uprawa jest zrównoważona. Prawie zawsze jest to więc kawa z certyfikatem organic. W dodatku ma całkiem niezły smak i zaczyna być doceniana na świecie. W chwili obecnej jest jej już 1700 hektarów i można mówić o nepalskim “coffee industry”. Co ważne, pomaga bardzo biednym obszarom wydobyć się z nędzy, rośnie w miejscach gdzie niczego innego nie da się wyprodukować. Widać jednak, że nikt nie jest w tym kraju z nią obyty. Napicie się w tym kraju dobrej kawy graniczy z cudem, jeśli nie mieszkamy w wielogwiazdkowych hotelach lub hostelach dla bananowej młodzieży. Po pierwsze, w stolicy często nie ma prądu, a ciśnieniowy ekspres do kawy potrzebuje go sporo i nie zadowoli się lichym prądem z akumulatora lub generatora. Jest to urządzenie bardzo dla Nepalczyków drogie, a lokalnie się ich nie wytwarza. Nawet całkiem wypasione restauracje w których można jeść większość dań bez obawy o zatrucie, przyznają że nie stać ich na ekspres. Po drugie jeśli już mamy szansę napić się jakiejś latte albo prawdziwego espresso kosztuje ono czasem tyle co spory obiad z dodatkiem mięsa (albo dniówka wegetariańskiego wyżywienia), czy nocleg w hotelu gdzieś poza stolicą. Trochę bardziej powszechne są kawiarki czyli ciśnieniowe czajniczki, jednak nieco przeszkadza mi posmak aluminium w pitej kawie, a te ze stali nierdzewnej to rzadkość. Bardzo często zdarza się, że wchodzimy do miejsca które na szyldzie tytułuje się kawiarnią a parzą w niej tylko grubo zmielone fusy zalewając je przegotowaną wodą (a nie gotując na wolnym ogniu zmielone na pył jak w wersji turecko-arabsko-bałkańskiej, którą uwielbiam). Prawie nikt nie potrafi sensownie zaparzyć kawy i widać że jest ona robiona tylko na potrzeby przybyszów z zagranicy. Nepalczycy jakby nie czują w ogóle tematu. Moje poszukiwania kawy w Katmandu zmarnowały sporo czasu ale czego się nie robi dla najważniejszego z nałogów. Mieszkałam tam w sumie w trzech różnych częściach miasta i za każdym razem łatwo nie było. Najtrudniej napić się dobrej kawy było w tybetańskiej dzielnicy Boudnath, a mieszkaliśmy tam chyba tydzień. W każdym razie nepalską kawę warto kupić. Występuje tylko w dużych półkilogramowych workach i jest najczęściej sprzedawana w wersji niezmielonej. Kupiłam cztery: trzy tańsze i jedną dosyć drogą, produkowaną przez nepalsko-francuską firmę której nazwy już nie pomnę. Ją otwarłam najpierw i okazało się, że została dosłownie sponiewierana zbyt mocnym paleniem. Pozostałe były o wiele lepsze i delikatniejsze, ale ogólnie pali się tam kawę dosyć mocno, więc jak ktoś takiej nie lubi to lepiej kupić jeden worek. Warto jednak kupić cokolwiek po pierwsze z ciekawości, a po drugie z powodu korzystnego stosunku jakości do ceny. Na pewno smakują one inaczej niż popularne europejskie marki w rodzaju lawazzy.
Herbata
Herbata to co innego. Uprawiana jest tutaj od stuleci, bo warunki klimatyczne są podobne jak w Darjeelingu, ale to herbaty stamtąd są słynne na całym świecie, a o herbacie nepalskiej mało kto słyszał. Pita przez Nepalczyków najczęściej w formie masali z mlekiem i przyprawami na okrągło, co najmniej kilka razy dziennie. W górach króluje tybetańska wersja herbaty zielonej z masłem jaka i solą. Napój bardziej przypomina rosół niż herbatę i w zależności od ilości jaczego masła, jest albo pijalny, albo trudny do wypicia. W sklepach na Thamelu turystycznej dzielnicy Katmandu leżą całe tony herbaty zazwyczaj z dodatkami, popakowane w różne ręcznie robione dosyć ładne (produkowane taśmowo i seryjnie) drewniane i szmaciane opakowania. Przy herbatach “smakowych” na przykład z dodatkiem mandarynki czy płatków róży zawsze podejrzewam, że mam do czynienia z naprawdę kiepską i niezbyt pijalną herbatą, której żaden Azjata przenigdy by nie wypił i która jest przeznaczana na eksport i zapewne kosztuje grosze. Jedynym wyjątkiem mogą być herbaty jaśminowe czy z dodatkiem płatków lotosu, bo tak aromatyzuje się i wzbogaca smak herbaty w chińskim kręgu kulturowym. W Nepalu zaś mamy w sklepach herbatę zieloną czasem nawet w kilkudziesięciu różnych smakach. Kupiłam jedną i ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest całkiem przyzwoita, delikatnie aromatyzowana wyłącznie naturalnymi środkami – jakby w domu zmieszać sobie niezłą zieloną herbatę z płatkami róż – nic więcej, żadnych sztucznych zapachów i kolorów. Na Thamelu sprzedaje się mnóstwo takiej herbaty zapewne z powodu turystów, którzy wybierają “bardziej znośną” dla siebie herbatę, czyli taką z różnymi dodatkami. Na zielonej się nie znają (trudno zresztą wiele się dowiedzieć jeśli herbata jest bardzo szczelnie zapakowana), a z dodatkami pewnie bardziej im smakuje. Nie warto jednak zakupów herbacianych zakończyć na odwiedzeniu sklepu samoobsługowego na Thamelu i kupieniu kilku herbat smakowych w ładnych ręcznie robionych pudełkach (wiem że zdarzają się też mniej ładne i kiczowate ale da się coś wybrać jak się poszpera). W Katmandu mamy bowiem sporo sklepów wyłącznie z herbatą prosto z plantacji. Ich właściciele mówią po angielsku i jak trzeba wyczerpująco opowiedzą o swojej herbacie. Zawędrowaliśmy na przykład do sklepu (znajdującego się przed wejściem na podwórko na którym znajduje się stupa Kathi Swoyambu i liczne sklepy z tangkami), sprzedającego herbatę z regionu Ilam, graniczącego ze słynnym Darjeeling. Sklep posiada nawet stronę internetową ale nastawiony jest chyba tylko na Japończyków i z nimi prowadzi biznesy, bo nie ma nawet wersji anglojęzycznej. Herbatę zakupioną przez nas w tym sklepie w ilościach pół i kilogramowych sprzedawca musiał pakować spawając foliowe opakowanie nad świeczką bo właśnie miała miejsce awaria podczas i tak krótkich godzin występowania prądu. Zawędrowaliśmy jeszcze do kilku innych, ale nie dali nam wizytówek. Natomiast przenigdy nie kupiłabym w Katmandu herbaty na wagę, która leży sobie na ulicy niczym nie przykryta, bo ilość występujących w niej zanieczyszczeń całkowicie przeważyłaby nad korzyściami płynącymi z jej picia i chyba zdrowiej i rozsądniej byłoby napić się coli niż takiej herbaty. Niestety herbata sprzedawana jest w tej sposób bardzo powszechnie i sporo ludzi ją pije.
Kadzidła
Pod względem kadzideł Nepal to istny raj na ziemi, bo spotykają się tu wpływy hinduskie i tybetańskie, a w obu kulturach (i dominujących w nich religiach) bardzo duże znaczenie ma okadzanie i kadzidlany dym. Azjatyckie świątynie i kapliczki już od rana z daleka mocno pachną, ale w Nepalu pali się je w zasadzie w każdym sklepie, jadłodajni czy innym biznesie na dobry początek dnia i powodzenie w interesach. I to nie po jednym ale od razu cały pęk. Są formą ofiary składanej z różnych przyczyn: wdzięczności dla Absolutu, lub w bardziej animistycznym wymiarze dla wzmocnienia sił duchów opiekuńczych danego miejsca, albo w celu przepędzenia tych złych. Składanie ofiar to ważny fundament buddyzmu i hinduizmu. Kadzidła w Nepalu można kupić w rozmaitej formie. Sypkiej – w postaci sproszkowanej mieszanki ziół, gdzie dominującym składnikiem jest pewien rodzaj górskiego jałowca. Im z większej wysokości pochodzi, tym większą ma moc. Pali się je w drewnianych pudełeczkach. Są też kadzidła sprasowane. Podpala się je i stopniowo się tlą. Mogą być podłużnych lub stożkowych kształtów. Te indyjskie posiadają drewniany patyczek, który możemy w coś włożyć lub wbić celem utrzymania kadzidła w pionie. Patyczek spala się razem z kadzidłem, na końcu zaś zostaje go kawałek. Te tybetańskie spalają się w całości gdyż nie posiadają żadnego patyczka. Kadzidła kupowane w Nepalu kosztują oczywiście co najmniej kilkakrotnie mniej niż sprowadzone do Europy. Jeśli przywiezie się je do domu i włoży do szafy, ma się gratis wyperfumowane wszystkie ubrania. Są produktem bardzo nietrwałym, na początku pachną niezwykle intensywnie, stopniowo zawarte w nich olejki wietrzeją. Zanim dotrą do Europy i przeleżą się w magazynach nie pachną już tak mocno, niż jeśli kupimy je gdy są niedawno wyprodukowane, dlatego będąc na miejscu warto zaopatrzyć się w nie z (prawie) pierwszej ręki. Do Europy docierają przede wszystkim kadzidła “o zapachu” na przykład paczuli, róży, cytrusów czy lawendy. Ich funkcja została zbanalizowana: mają usunąć z domu nieładne zapachy niczym kolejny odświeżacz powietrza albo środek czystości. W Azji pali się je żeby wyrazić cześć albo wdzięczność, a piękny zapach jest niejako przy okazji. Można więc kupić kadzidła dla konkretnej formy boskiego Absolutu (na przykład dla hinduskiej bogini Lakszmi albo strażnika buddyjskiej dharmy Mahakali) czy w konkretnej intencji na przykład usuwania przeszkód w życiu. Kadzidło ma zmienić atmosferę miejsca na lepszą, oczyścić ją z wszelkiego zła. Jest ofiarą składaną co rano w celu przypomnienia ofiarodawcy po co i dla kogo żyje. Niektóre kadzidła buddyjskie są robione w klasztorach wyłącznie przez mnichów a ich receptura jest tajemnicą. Są robione z konkretną intencją, albo błogosławieństwem, które ma dotyczyć ofiarującą je osobę. Uważam że to bardzo piękna sprawa. Czy wypada traktować takie kadzidło jedynie jako środek do poprawienia zapachu swojego mieszkania? Wolę wierzyć, że paląc je poprawiam w nim nie tylko zapach 🙂
Przyprawy
W Nepalu kupimy wszystkie najbardziej znane w kuchni indyjskiej mieszanki przypraw takie jak niezliczone odmiany curry i masali, w tym także liczne masale do herbaty z mlekiem (każdy sklep ma własną indywidualną mieszankę dlatego szkoda kupować tylko jedną), ale także pojedyncze przyprawy kuchni indyjskiej takie jak kardamon i goździki, gałka muszkatołowa czy asafetyda. Warto jednak zwrócić uwagę na dwie kwestie ich czystość i jakość. Nepal jest bardzo biednym krajem co odbija się nawet na warunkach przechowywania przypraw. Jeśli w sklepie otwartym na ulicę, wszystko w jeden dzień jest w stanie pokryć się półcentymetrową warstwą pyłu, to jaka musi być sytuacja z przyprawami sprzedawanymi w takich warunkach na wagę? Ile jest w niej przyprawy a ile “zawartości” ulicy. Wybieram więc tylko te pakowane. Nepal jest na tyle ubogim krajem, że pakowane przyprawy w sklepie kosztują dużo więcej bo połowę albo więcej ceny stanowi jego opakowanie. Po rozpakowaniu ich w domu może okazać się, że były one cztery razy przepakowywane, a ich data przydatności do spożycia cztery razy “przedłużana”. Miałam okazję zapoznać się z takim sposobem radzenia sobie z datą ważności przypraw bo kupiłam raz kilka opakowań pieprzu na Thamelu. W dzielnicy Boudhanath na ulicy Boudha Main Road jest sporej wielkości supermarket, w którym można kupić pakowane przyprawy. Kupują w nim głównie bogaci Nepalczycy i zagraniczni rezydenci, którzy przyjechali tu na dłużej uczyć się jogi czy medytować. Niestety nawet jeśli zaopatrzymy się w przyprawy nie w pierwszym lepszym sklepie w dzielnicy turystycznej to i tak nie zawsze będą one poddane odpowiedniej obróbce. Zrobiłam w Nepalu zapasy czarnego kardamonu, bo u nas jest drogi i niezbyt intensywnie pachnący. Niestety po roku przechowywania w szczelnym słoju z bólem stwierdziłam, że cały pokrył się kożuchem pleśni bo nie został dobrze wysuszony. Zamiast służyć mi do różnych masal musiał więc trafić do kosza, co bardzo boli zwłaszcza jeśli targaliśmy go własnoręcznie w drodze do i z lotniska (czasem ta droga jest długa i kręta). Jeśli kupujemy przyprawy w bogatszych krajach coś takiego się nie zdarza. Dlatego mimo że przypraw na sprzedaż na ulicy leżą całe tony, to nawet za nimi trzeba się trochę nachodzić. Przyprawy kupione na Thamelu zapleśniały, albo miały wielokrotnie przedłużaną datę ważności. Te kupione w tybetańskiej dzielnicy w supermarkecie i u pana Hindusa, który dzielnie usiłował sprzedać nam cały swój sklep (i prawie mu się udało), mają się dobrze i zostały już w dużym stopniu zjedzone, chociaż jedno chili poleży u mnie chyba jeszcze z dziesięć lat bo mam go pół kilo a jest ekstremalnie pikantne i da się go używać tylko jeśli zmieszam go z jakimś innym. Zdarzyła mi się także zabawna pomyłka. W supermarkecie na Boudhanath, kupiłam opakowanie pociętej na ćwiartki (w swoim mniemaniu) gałki muszkatołowej. Podpis na opakowaniu był tylko nepalski, ale produkt stuprocentowo wyglądał na gałkę. Po rozpakowaniu jej w domu okazało się, że nasiona wcale nie pachną gałką, jedynie do złudzenia ją przypominają. Okazało się, że są to orzechy areki – składnik betelu, (także panu i guthki), o działaniu pobudzającym i delikatnie halucynogennym, co uzyskuje się dopiero po połaczeniu z pozostałymi składnikami mieszanki.
Indyjskie kuchenne utensylia
Jeśli lubimy kuchnię indyjską Katmandu jest idealnym miejscem do zaopatrzenia się w kuchenne utensylia. Talerze do thali, kubki do lassi ze stali nierdzewnej, niezliczone miseczki na pikle, czy drewniany smukły wałek (wraz z deską) do robienia roti albo sitko do odcedzania masala tea. Nie wspomnę już o niezliczonych patelniach rozmaitych rozmiarów. Gdzieś między Durbar Square a Main Road jest ulica wyłącznie z indyjskimi naczyniami. Na wycieczkach od sklepu do sklepu można spędzić cały dzień nawet z niej nie wychodząc. Każdy z nich jest niemal jak labirynt z wąskimi przejściami, szczelnie zapchany towarem od podłogi po sufit. Uliczka sąsiaduje z kwartałem na którym można kupić metalowe statuetki bogów oraz dzwonki będące ważnym wyposażeniem hinduskich świątyń. Tylko waga takich zakupów powstrzymuje mnie odrobinę przed totalnym kuchennym zakupowym szaleństwem. W Nepalu jeszcze powszechne jest stosowanie naczyń ze stali nierdzewnej, znajdzie się też trochę miedzianych oraz glinianych. W tych krajach nowoczesność do kuchni na szczęście jeszcze nie dotarła i używa się jeszcze zdrowych materiałów takich jak glina i stal. Żadnych obrzydliwych i niezdrowych “nieprzywierających” powłok, które daliśmy sobie wmówić na zachodzie, które sprawiają że po roku albo nawet krócej garnek nie nadaje się do niczego a przy tym jeszcze nas truje. Produkujemy mnóstwo śmieci, co rusz wydajemy pieniądze na nowe naczynia i jeszcze w dodatku są one niezdrowe.
Kosmetyki
Indyjskich kosmetyków nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Ich produkty pielęgnacyjne i upiększające uważane są za jedne z najlepszych na świecie. W Nepalu kupimy je bardzo tanio i w szerokim wyborze. Ich najsłynniejsze składniki to zioła takie jak neem (miodla indyjska), amla (liściokwiat garbnikowy zwany indyjskim agrestem), kurkuma, czy henna, masła i oleje roślinne (zwłaszcza kokosowy, ze słodkich migdałów, rycynowy). Bardzo tanio kupimy tu gotowe produkty czyli kremy, szampony, peelingi, farby do włosów na bazie henny, bardzo dobre mydła i ziołowe pasty do zębów bez fluoru. Jeszcze taniej preparaty w czystej postaci takie jak rozmaite oleje do włosów i masażu ciała, czy sproszkowane zioła. Receptury większości gotowych kosmetyków oparte zostały na zasadach ajurwedy – są więc bardzo dobrze zbilansowane. To wartościowe rzeczy robione z przyzwoitych składników. Wadą produktów rodzimych nepalskich marek są często bardzo tandetne niezbyt szczelne i solidnie opakowania. Jeśli produkty nie są dobrze przechowywane co się często zdarza, mogą być nie pierwszej świeżości. Dlatego wśród kosmetyków prym wiodą wielcy producenci tacy jak Himalaya Herbals czy Dabur. Obie firmy najpierw były w rękach indyjskich następnie zostały kupione przez akcjonariuszy z Emiratów Arabskich i uzyskały wszelkie możliwe certyfikaty jakości, przypuszczam że przez to teraz już niewiele różnią się od marek zachodnich. Himalaya weszła do Polski i przez internet można zakupić szeroką gamę ich produktów, oczywiście ceny różnią się kilkakrotnie od nepalskich. Na uwagę zasługują też lokalne specyfiki do makijażu – na przykład kohl zwany też kajalem albo kajolem. To mieszanka ziół i minerałów na przykład antymonitu, zapobiegająca infekcjom oczu, o które łatwo w pustynnym lub tropikalnym klimacie. Jego przeciwbakteryjne właściwości zapewnia wysoka zawartość cynku. Niestety w niektórych krajach chałupniczo wyrabiano go z dodatkiem galeny – organicznego siarczku ołowiu o czarnej barwie, co oprócz zabijania infekcji mogło powodować ołowicę. W latach dziewięćdziesiątych przebadano fabryczne kohle z różnych krajów i znaleziono w nich związki ołowiu, do USA do dzisiaj nie wolno go sprowadzać. Te produkowane współcześnie są robione inną metodą, niemniej jednak bezpieczniej chyba kupić kohl wyprodukowany przez jakąś dużą międzynarodową firmę w rodzaju Dabur czy Himalaya. Kohl dłużej trzyma się na oczach niż popularne kredki czy eyelinery. Daje efekt, który najzgrabniej oddaje angielski termin “heavy eye makeup”. Jest podstawą arabskiego makijażu. W Katmandu można spotkać sklepy wyglądające jak nasze drogerie, w których lokalne kobiety namiętnie kupują produkty wielkich światowych koncernów w rodzaju Unilever czy Colgate-Palmolive, płacąc za nie spore pieniądze, a także rozliczne kosmetyki wybielające. Zagraniczni turyści kupują w nich natomiast dużo tańsze od tych zagranicznych chemicznych dóbr, wyroby miejscowe: oleje i farby do włosów (mające zazwyczaj uczynić je ciemniejszymi), czy lokalne chłodzące mydła. Wszyscy zawsze chcą czegoś innego niż to co w chwili obecnej mają.
Jeszcze jednym produktem w który zaopatrzyłam się w Katmandu są rożki z henną do wykonywania mehendi, bo zakochałam się w nim już dawno z powodu oglądania indyjskich filmów. Jak to w Katmandu bywa, pierwsze kupione przeze mnie opakowanie kilkunastu rożków (co okazało się dopiero przy próbie ich użycia) było stare i na wpół wyschnięte, a drugie dobre i nadające się do użycia, żeby się o tym przekonać musiałam nabyć 30 rożków, bo da się kupić tylko całe ich opakowanie w którym jest 15 albo 16 sztuk. Po powrocie do domu gdy poczytałam nieco o rożkach z henną i ich mocno niewiadomej i niezbyt zdrowej zawartości, postanowiłam nauczyć się rozpuszczać hennę na mehendi ze sproszkowanego ziela z dodatkami. Co mi z tego wyszło? Otóż zajmuję się tym bezskutecznie jakieś półtorej roku i powoli zaczynam widzieć światełko w tunelu 🙂 Poszczególne rożki z henną (mehendi cones) w zależności od tego jak zostały sklejone są albo na wpół wyschnięte, albo zdatne do użytku. Muszą być idealnego kształtu nie powgniatane i z niepomniejszoną zawartością, bo to zwiastuje ich nadmierne wysuszenie i nieprzydatność. Po wciśnięciu ich palcem muszą być miękkie i wrócić do pierwotnego kształtu. Najlepsza jest henna z Radżastanu. Niedługo w dziale Co stamtąd przywiozłam pojawi się wpis na temat malowania henną.
Ubrania
Przy zakupie ubrań zwłaszcza w dzielnicy turystycznej trzeba bardzo uważać. Są niesamowicie tanie i łatwo można stracić głowę, kupując co popadnie, potem jednak okazuje się że część rzeczy do niczego się nie nadaje. Na szczęście pojechałam tam z minimalną ilością ubrań i wszystko co kupiłam od początku na sobie nosiłam. Dzięki temu mogłam od razu chociaż trochę zbadać ich jakość. To prawdziwa loteria. Wszystko trzeba kilkakrotnie oglądać, nie zgadzać się przy kupnie na przyniesienie nowego zapakowanego ubrania tylko kazać je wypakować i sobie pokazać i dokładnie obejrzeć. Nie chodzi o to że sprzedawca chce nas tu celowo oszukać i sprzedać coś innego. Jakość tych rzeczy jest tak ogromnie zróżnicowana, że w partii 10 sztuk ubrań raz może trafić się dziewięć idealnie zrobionych i jedno zrobione źle, a innym razem może być dokładnie na odwrót. Miałam taką sytuację z relatywnie drogim jak na lokalne warunki kaszmirowym szalem. Kupiłam szary bez żadnych ozdobników w kolorze “mocno ekologicznym”. Nie chciałam tego, który oglądałam gdy leżał wystawiony na ulicy, bo chciałam w nim od razu chodzić a był on aż sztywny od pyłu. Kupiłam więc zapakowany i rozpakowałam w hotelu, ale tego dnia nie było już prądu. Na takim szaroburym materiale ciężko było cokolwiek zobaczyć. Dopiero na drugi dzień w południe okazało się, że są w nim cztery dziury i chociaż mieliśmy tego dnia jechać do Bhaktapuru musieliśmy wrócić i poszukać tego samego sklepu. Na szczęście szalik kupiłam w miejscu na tyle rozpoznawalnym, że udało się nam jakoś go odnaleźć (sklepów z takimi produktami są na Thamelu setki). Właściciel oczywiście bez słowa sprzeciwu wyjął całą stertę tych samych szalików i zaczęliśmy je sprawdzać. Dopiero czwarty w kolejności nie miał żadnych wad. Sprzedawca na moich oczach zaczął je naprawiać i był chyba trochę podłamany tym jaki ma towar. Gdybym jednak kupowała go w ostatni dzień, musiałabym zostać z uszkodzonym dość drogim szalikiem. Podobną sytuację miałam z na oko ładną kolorową koszulką z bogiem Ganeszą. Na szczęście kosztowała zupełne grosze. Okazała się być zszyta tak okropnie kiepskiej jakości nićmi, że chyba po drugim praniu całkowicie mi się rozleciała. Sporo kupionych ubrań przez jakiś czas mocno farbowało. Jeśli kupujemy ubranie leżące na ulicznym straganie przed użyciem lepiej je wyprać. Woda po praniu będzie brunatna. Na uwagę zasługują rozmaitej maści produkty z włóczki: swetry, szaliki, rękawiczki, zabawne i pomysłowe czapki, to dość nietypowe zakupy jak na Azję. Niektóre są bardzo grube i trochę trudno może być je wykorzystać przy naszych coraz bardziej kiepskich zimach. Poza tym jest tu ogromny wybór ubiorów indyjskich: sari i salwar kamizów. Salwary szyje się na miarę, gdyż mają być dobrze dopasowane – więc na manekinach wiszą tylko orientacyjnie wyglądające wzory i dopiero po wzięciu miary można odebrać gotowy produkt. Mężczyzn może zainteresować niezliczona ilość warsztatów krawieckich szyjących zarówno tradycyjne nepalskie stroje jak i garnitury na miarę. Można wybrać sobie krój i materiał. Nie wiem gdzie najlepiej to zrobić, bo nie korzystałam z tego typu usług.
Sprzęt turystyczny
O niezliczonych sklepach pełnych podróbek popularnych marek sprzętu turystycznego w Katmandu napisano całe epopeje. Na Thamelu jest ich pewnie kilkaset. Na jednej ulicy może ich być nawet kilkanaście. Czasem ciężko trafić dwa razy do tego samego sklepu. Osiągnęły już chyba apogeum swojej ilości. Dlatego w wielu z nich dostaje się bardzo duże zniżki. Sprzedawcy bardzo proszą żebyśmy coś u nich kupili, bo na przykład niczego jeszcze tego dnia nie sprzedali. Wszystko to oczywiście za sprawą tego, że w mieście jest “too many people” i z niczego nie da się już godnie żyć. Pewnie trochę ściemniają, ale też jest w tym sporo prawdy. Zwłaszcza jak sklep położony jest na uboczu, albo niewielki. Widząc straszną lichość i marność podrabianych produktów, trochę strach zdecydować się na ich zakup jako główny używany przez nas element wyposażenia. Jest to bowiem zupełna loteria czy trafimy na coś nieładnie wyglądającego ale solidnego, czy nieładnie wyglądającego a przy tym nietrwałego. Czasem od takiego sprzętu zależy nie tylko nasz komfort ale zdrowie albo życie. Co innego jeśli traktujemy taki zakup jako wyposażenie zapasowe, na przykład spodnie, których użyjemy, gdy te których używamy podczas wyjazdu na co dzień zniszczą się albo bardzo pobrudzą. Nie ma jednak co się łudzić, że produktem za nieraz 1/10 normalnej ceny zdołamy zastąpić jakiś poważny sprzęt turystyczny. Chyba jedyną poważniejszą rzeczą jaką w takich sklepach kupiłam była, nazwijmy to “niezbyt oryginalna” kurtka Rab z wypełnieniem z gęsiego puchu. Kupiłam bo była starannie uszyta. Nigdy nie widziałam na oczy tej marki i myślałam, że kupuję coś nepalskiego. Po roku rozpadł mi się pokrowiec na kurtkę, powoli psuje się też zamek. Dałam za nią mniej niż 100 złotych, poniżej trzydziestu dolarów. Jestem w miarę zadowolona (gdyby nie ten zamek). O wiele ciekawszą propozycją są sklepy oryginalnych marek. Nie mam tu jednak na myśli drogiego jak nieszczęście legendarnego sklepu North Face’a, ale innych bardziej lokalnych niedostępnych w Europie firm. Sporo z nich znajduje się na tej samej ulicy co North Face, a nawet tuż obok. Jest więc sklep ciekawej choć równie drogiej koreańskiej firmy Black Yak, której produkty są przynajmniej o wiele ładniejsze od North Face’a. Tuż obok znajduje się też sklep z produktami outdoorowymi o znacznie bardziej sensownym stosunku jakości do ceny marki Mountain Hardwear. Kupiliśmy w nim między innymi solidnie zrobiony worek ekspedycyjny o pojemności 130 litrów, który kompresuje się do wielkości saszetki – przydatna rzecz do wożenia w bagażniku, może się też przydać na nadbagaż (po to go zresztą kupiliśmy, ostatecznie jakimś cudem udało się upchać wszystko do plecaków i podręcznego). Nieco dalej od tych sklepów znajduje się również inny przyjazny cenowo sklep – rosyjski Redfox, w którym bardzo niedrogo kupiłam polar (którego używam już ponad rok i dobrze się ma). Oprócz North Face’a w pobliżu znajdziemy też sklepy zachodnich marek: Marmot i Salewa. Ten ostatni sprzedaje końcówki serii i różne nietypowe rozmiary, czasami da się znaleźć coś sensownego, mnie jednak nie udało się znaleźć nic dla siebie. Kupiłam sobie też (za około 60-70 złotych) spodnie nepalskiej marki Everest Hardwear. Nie ma ona w Katmandu swojego sklepu, a przynajmniej nie udało mi się na niego trafić. Grzebiąc w jednym sklepie w niezliczonych podróbkach marki North Face, znalazłam jedne solidniejsze spodnie z innym logiem. Zastanawiałam się nad ich zakupem dłuższą chwilę, były jakieś 3 lub 4 razy droższe niż standardowe podróbki. Sprzedawca poinformował mnie, że są to spodnie oryginalne, bo to “nepali brand”a swoich produktów nie podrabiają gdyż to nie byłoby w porządku.
Rękodzieło i broń
Mam na myśli raczej tańsze i dostępne dla wszystkich rękodzieło niż dzieła sztuki. Nepalczycy to bardzo zdolni manualnie ludzie. Jak już wspominałam na początku, tutaj jeszcze bardzo dużo przedmiotów zamiast maszynowo robi się ręcznie, więc pod termin rękodzieło można podczepić bardzo wiele produktów. Na sporej części rękodzieła po prostu się nie znam, więc trudno będzie cokolwiek napisać. Jak bowiem osoba która ma pierwszy raz w życiu do czynienia z misami tybetańskimi ma sobie kupić odpowiednią i nie dać się nabrać na jakąś tandetę? Poza tym jeśli nie jesteśmy muzykami, albo uzdrowicielami i nie będziemy jej po prostu używać, to po co ją kupować, jeśli ma się kurzyć na półce? Jeśli już pragniemy kupić ją sobie w celach leczniczych (położenie wibrującej misy na brzuchu ma ponoć poprawiać dopływ życiowej energii do organów wewnętrznych i być swoistą profilaktyką chorób) w jaki sposób dobrać ją do swoich potrzeb, by jej używaniem na przykład sobie nie szkodzić? Nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na te pytania, dlatego odpuściłam sobie zakup misy. Kupiłam jednak bardzo ciekawą płytę z muzyką w całości generowaną przez misy. Mocno przypomina twórczość Jana Jelinka, albo niektóre utwory Johna Cage’a. Dalej w ramach rękodzieła można chyba wymienić dywany i kilimy, zwłaszcza te tybetańskie. Są na prawdę piękne, nie wiem tylko na ile trwałe są ich barwniki. Dywany leżące na zewnątrz i poddane działaniu słońca i trudnych warunków atmosferycznych (zanieczyszczenia i smogu) miały nieraz słabo widzialne wzory. Czy po wypraniu taki dywan albo kilim nie zacznie farbować? Widziałam takie z porozmywanymi pod wpływem wilgoci wzorami. Nie wiem czy miałabym ochotę kupować jakiś drogi dywan bez poczytania wcześniej które sklepy i stolicy są warte zaufania, bo jak ze wszystkim z jakością dywanów bywa chyba bardzo różnie. Niemniej jednak trzeba wiedzieć że na ogromną skalę wykorzystuje się tutaj do ich tkania małe dzieci. Według the Guardian jest ich w tym momencie około 10 000 o czym można poczytać sobie tutaj.
Kolejnym rodzajem rękodzieła są rzeźby – posągi rozmaitych bogów. Jest tego trochę, w Nepalu funkcjonuje obok siebie wiele kultów i wyznań. Można na przykład kupić sobie kilkumetrowy trójząb Siwy, czy ogromną figurę wielorękiego buddy. Sporo jest też strasznej tandety, ale są sklepy z przepięknymi figurkami. Nas powstrzymał skutecznie ciężar przeciętnej statuetki, nawet niewielkiej. Oglądaliśmy jedną zrobioną w całości, albo tylko pokrytą mosiądzem i dobrze że jej nie kupiliśmy, bo niewielka może trzydziestocentymetrowa w najwyższym miejscu figurka ważyła sporo ponad 5 kilogramów. Była wprawdzie pusta w środku ale odlew był bardzo solidny. Ważnym produktem są też tutaj dzwonki, których dźwięk sprawdza się podobnie jak dźwięk mis. Im czystszy i donośniejszy dźwięk, tym wyższa cena. Dzwonki mają ważne znaczenie religijne, używane są co rano celem budzenia bogów i duchów opiekuńczych. Cała girlanda dzwonków potrafi także ważyć ładnych parę kilogramów. Dzwonki mogę być też gliniane i tak płynnie przechodzimy do kolejnego działu – ceramiki. Zwłaszcza Bhaktapur słynie z wyrobów garncarskich, do których używana jest także zupełnie czarna glina. Produkty ceramiczne są ekstremalnie tanie bo glina jest bardzo niedrogim surowcem. Kupiłam dwa lampiony w kształcie rybek płacąc za nie równowartość kilku herbat na ulicy. Sprzedawca był tak zadowolony z transakcji, że dał nam jeszcze gratis. Widać po tym jak nisko jest wyceniana praca Nepalczyków i że większość ceny produktu stanowią koszty materiałów.
Nepal to także wspaniałe miejsce dla fanów białej broni. Są tutaj szeroko dostępne bogato zdobione sztylety, oraz będące na wyposażeniu nepalskiej armii proste ale skuteczne noże kukri. Warto przyjrzeć się dobrze jak taki nóż wygląda żeby nie kupić podrób jakich pełno na Thamelu. W Nepalu każdy prawdziwy mężczyzna powinien mieć przytroczony do pasa taki właśnie nóż. Jest on dla mnie reminiscencją arabskiej dżambiji i indonezyjsko-malajskiego kerisu. Moda na takie noże rozciąga się od półwyspu arabskiego po Indonezję.
Thangki (tanki)
Czyli ręcznie malowane buddyjskie obrazy religijne w formie zwoju. Początkowo służyły do opowiadania buddyjskich treści i nauczania osób nie potrafiących czytać i pisać. Dzięki nim wierni mogli też prawidłowo robić wizualizacje w trakcie swojej medytacji. Ich wykonanie oparte jest o bardzo szczegółowe kanony, podobnie jak nasze ikony. Przedstawiają przede wszystkim buddów, arhattów i dakinie, a także strażników dharmy oraz lamów, którzy zazwyczaj przedstawiani są w większej liczbie w formie drzewa, przypominającego trochę to genealogiczne. Osobnymi przedstawieniami są mandale. Do jej wykonywania wykorzystywano najczęściej płótno albo jedwab znacznie rzadziej zwierzęcą skórę albo papier. Skóra była nieczysta, a papier stosunkowo nietrwały. Do malowania używa się pigmentów. Bardzo ważna jest symetria i harmonia dzieła. Na końcu postaciom maluje się oczy, co symbolizuje ich budzenie i od tego momentu wizerunki zaczyna uważać się za przedstawienie bóstwa. Malowidło obszywa się tkaniną i nadaje mu formę zwoju. Obraz posiada też osobną zasłonkę, zazwyczaj z żółtego albo pomarańczowego materiału, którą można drapować. Thangki różnią się wielkością oraz starannością wykonania – ilością zawartych w na obrazie szczegółów. Thangki niewielkie i niezbyt skomplikowane mogą kosztować parenaście dolarów, nawet poniżej 50 złotych. Ceny kilkumetrowych bardzo skomplikowanych malowideł kosztują tysiące dolarów. Pewnego razu posiedzieliśmy sobie z jednym malarzem niecałą godzinkę przyglądając się mu jak maluje. Nie miał nic przeciwko robieniu zdjęć swojej pracy. Sporo nam o tym opowiedział, bo świetnie mówił po angielsku. Od tego czasu mam na niego oko na facebooku. W międzyczasie zdążył już być ze swoimi malowidłami we Włoszech i Stanach Zjednoczonych, więc idzie mu nieźle. Sklep i pracownia malarska Bijaya (bo tak ma na imię) nazywa się Himalayan Arts Gallery i znajduje pod adresem 270 Ashok Galli, Thamel, Katmandu posiada też facebooka swojej galerii i sprzedaje swoje prace za pośrednictwem tej strony.
Thangki kupiliśmy wcześniej gdzie indziej. W Nepalu bardzo popularne i często widoczne jest przedstawienie Buddy Samantabhadra zwanego także Shakti Buddą, właściwego dla buddyzmu tantrycznego. Jest to przedstawienie mężczyzny o niebieskiej skórze siedzącego w medytacji i obejmującego kobietę o białej skórze. Uważa się że jest to lokalna wersja symbolu yin yang, ale przede wszystkim mistyczna unia aktywnej siły (symbolu mężczyzn) z mądrością (właściwością kobiet). Dopiero takie połączenie cech męskich i żeńskich pozbycie się fałszywego dualizmu może zapewnić urzeczywistnienie. Druga z kupionych przez nas tanek to koło życia zwane też kołem samsary, albo Bhavachakrą, które ma bardzo złożoną symbolikę. Spróbuję przedstawić ją bardzo pokrótce. Demon Yama zwany też władcą śmierci trzyma składające się z trzech kręgów koło reprezentujące wszystkie przemiany egzystencji boskiej ludzkiej oraz demonicznej. W centrum koła znajdują się trzy reprezentacje sprawców cierpienia przedstawione pod postaciami zwierząt. Wąż symbolizuje zazdrość, kogut pożądanie a świnia ignorancję. Środkowy krąg u samej góry zajmują istoty niebiańskie potem kolejno ludzie, zwierzęta, świat głodnych duchów, następnie liczne piekła. Nad nimi rozpościera się świat tytanów, którzy działają przeciwko bogom i bez końca się odradzają. Żeby dokładnie przedstawić o co w tym wszystkim chodzi trzeba by było napisać osobnego posta.
Płyty
Nepalska muzyka łączy w sobie wpływy hinduskie i tybetańskie. Bardzo popularne są tu jeszcze płyty CD. Sklepy z płytami są bardzo liczne i z daleka je słychać. Zarówno bollywoodzkimi śpiewami jak i klasyką rocka, która cieszy uszy licznych podstarzałych dzieci kwiatów. Kult starej muzyki rockowej jest w Katmandu dość silny. W wielu szanujących się knajpach obleganych na przykład przez nepalskich studentów (albo ogólnie intelektualistów) leżą sobie tu i tam różne akustyczne instrumenty i można do woli na nich grać. Bardzo dużo osób potrafiło robić to sensownie. Nie spodziewałam się na co dzień podczas jedzenia kolacji oglądać Nepalczyków grających swoim dziewczynom na przykład Led Zeppelin na gitarze akustycznej. Dzięki temu cała knajpa nie musi siedzieć w ciszy przy świecach gdy nie ma prądu. Jaki to straszny kontrast z Tajlandią i ich dzielnicami rozrywki na niekorzyść Tajlandii oczywiście. Wracając jednak do płyt sklepy pełne są pirackich kopii zachodniej muzyki. Swojej muzyki Nepalczycy nie podrabiają (podobnie jak odzieży, uważając że to nie w porządku). Jedną z większych wytwórni płytowych jest Sac Music. Płyty z lokalną muzyką nepalskich wytwórni kosztują zazwyczaj około 300 rupii przy kilku należy się zniżka. Jedynie płyty buddyjskiej zakonnicy Ani Choying Dolmy kosztują ponad 500 bo całkowity dochód z nich przeznaczony jest na sierociniec prowadzony przez jej klasztor. Wzięła ona też udział w trzecim sezonie indyjskiego The Coke Studio, gdzie razem z jordańską wokalistką Farah Siraj wykonała utwór A.R. Rahmana. Płyty kupowałam na słynnej ulicy Freak Street na której jest ich kilka, jako że mieszkaliśmy w pobliżu, przez kilka następnych dni pan sprzedawca machał nam z daleka i głośno nas pozdrawiał o każdej porze dnia i nocy.
Książki
Oczywiście anglojęzyczne. W Katmandu jest mnóstwo antykwariatów, w których można kupić stare angielskie książki, ale przyznam się że do żadnego nie weszłam, bo najzwyczajniej nie miałam czasu. Na uwagę zasługują księgarnie w których znajdują się przedruki angielskich książek w bardzo korzystnych cenach. Kupiłam sobie na przykład wyczerpujące kompendium na temat jogi metodą Yengara, autorstwa samego B.K.S Yengara (wydanie czterdzieste pierwsze). Dałam za nią poniżej 10 złotych. To akurat nie był książkowy pirat bo miał osobną niższą cenę obowiązującą na indyjskim subkontynencie, ale przedruki zagranicznych książek czyli książkowe piractwo to w Nepalu zjawisko powszechne. Z drugiej jednak strony jak miałoby ich być stać na kupno anglojęzycznych tytułów za angielskie ceny? Wspaniała księgarnia znajduje się w klasztorze Kopan. Są w niej książki nieprzypadkowe, poświęcone duchowości, religiom świata i filozofii. Ceny są bardzo rozsądne, ma służyć minimalnemu zarobkowi ale głównie rozprzestrzenianiu wiedzy o buddyzmie ale także o innych religiach. Widziałam tam na przykład najwięcej książek o sufizmie niż w jakiejkolwiek innej księgarni w Azji. W turystycznej dzielnicy Katmandu znajduje się wiele drogawych księgarni oferujących szeroki wybór map i himalajskich szlaków oraz zagranicznych albumów poświęconych sztuce i buddyzmowi. W porównaniu z nimi księgarnia w klasztorze Kopan o wiele bardziej się opłaca, przy okazji możemy wesprzeć tą wspaniałą instytucję. W klasztorze są bowiem organizowane ponoć jedne z najlepszych w Nepalu kursy medytacji i wprowadzenia do buddyzmu, oraz kilkudniowe odosobnienia. Nie są one nastawione na działalność zarobkową, tylko na popularyzację nauk buddyjskich w najlepszym wydaniu.