Bhaktapur to położona niespełna dwadzieścia kilometrów od Katmandu dawna stolica nepalskiego królestwa i najpiękniejsze oraz najlepiej zachowane królewskie miasto Kotliny. Robi ogromne wrażenie. To fascynujące móc oglądać tak dobrze zachowany dawny układ urbanistyczny, w którym nie zmieniło się w zasadzie nic. Budynki są zrobione z kamienia i cegieł a ich wykończenia – z przepięknie rzeźbionego drewna i metalu. Zdobienia są bardzo misterne. Wszystkie te elementy niesamowicie do siebie pasują. Rozdźwięk pomiędzy perfekcją dawnych budowli i bezładnych betonowych klocków z wystającymi drutami zbrojeniowymi jakie stawia się obecnie w miastach, świadczy najlepiej w jakiej kondycji znajduje się teraz Nepal. Centrum miasta jest niesamowicie sielskie i spokojne, po ulicach przechadzają się kozy, kury i krowy, a ludzie żyją prawdziwie wiejskim życiem. To wszystko sprawa wrażenie, że czas się tutaj zupełnie zatrzymał. Wizyta w Bhaktapur pozwala chyba zrozumieć czym było kiedyś Katmandu, zanim dotknęła je demograficzna katastrofa i bezładny chaotyczny postęp, typowy dla krajów trzeciego świata. Na starym mieście (do którego trzeba zakupić koszmarnie drogie jak na lokalne warunki bilety wstępu) zakazany jest ruch pojazdów mechanicznych, nie ma więc w przeciwieństwie do Katmandu hałasu, chaosu i spalin. To cudowne uczucie odpocząć od wszechobecnego ryku klaksonów chociaż przez jeden dzień. W Bhaktapurze przynajmniej da się cokolwiek zobaczyć, a nie przedzierać się w tłumie ludzi i motorów w spalinach i hałasie, jak w Katmandu, gdzie teoretycznie za sam wstęp na Durbar Square obcokrajowcy także muszą zapłacić. Jadnak w zamian nie ma się żadnych korzyści. W Bhaktapurze przynajmniej widać, że dzięki pieniądzom z Unesco i biletom, miejsce utrzymywane jest w bardzo dużej jak na lokalne standardy czystości i porządku, zadbane i nie oszpecone na przykład jakimiś brzydkimi współczesnymi szyldami. Dlatego można uznać, że przez pomyłkę przenieśliśmy się na moment w średniowiecze.
Życie płynie tu bardzo powoli. Toczy się w dużej mierze na ulicy, ale nie z biedy, a z zamiłowania ludzi do robienia wszystkiego we wspólnocie i na oczach innych. Nikt tutaj nie wyznaje i ani myśli szanować europejskiej (i mojej także), obsesji posiadania prawa do prywatności. Można więc podglądać jak kobiety leniwie plotkują przy czerpaniu wody ze studni, ludzie myją się, piorą, czeszą, olejują sobie włosy, starsi mężczyźni dyskutują i popalają papierosy. Można trochę poczuć się jak intruz, bo niechcący i przypadkiem wchodzimy z butami do czyjegoś życia, ale może to nasze subiektywne europejskie odczucie, bo nikomu nie wydaje się to przeszkadzać. Miasto jest turystycznym hitem w związku z czym odwiedzają je tłumy. Siłą rzeczy nie wszyscy przybysze potrafią się taktownie zachować. Niekótrzy czują się jak na fotograficznym safari, mierząc teleobiektywem do wszystkiego co się rusza. Jeśli już jestem świadkiem intymnych i rodzinnych scen odbywających się na ulicy, to żeby nie przeginać, robię komuś zdjęcia wtedy gdy już z nim trochę porozmawiam, albo chociaż wymienię uśmiechy oraz uzyskam jakieś nawet niewerbalne pozwolenie. Co innego zbiorowości ludzkie w rodzaju pielgrzymek czy różnych świętych miejsc, festiwali i innych tego typu wydarzeń, ale wchodzenie komuś z butami niemal do domu to lekka przesada. Mieszkańcy pewnie czują się tą masą “zwiedzających” ich życie ludzi nieco zmęczeni, mają jednak w sobie dużo większe pokłady tolerancji i obojętności od przeciętnego Europejczyka. Z drugiej strony, w co drugim budynku mieści się co najmniej jeden sklep z pamiątkami i rękodziełem, więc coś za coś. Tłumy zagranicznych turystów na małej przestrzeni oczywiście sprawiają, że czasem znajdzie się jakiś interesant który próbuje wyciągnąć od nich pieniądze, ale przynajmniej mówi o tym od razu, a nie próbuje oszukiwać i używać metod takich jak w Tajlandii. Natomiast dzieci w mundurkach szkolnych wychodzące z mieszczących się na starym mieście szkół, dla sportu zaczepiające turystów i bez problemu dostające od nich słodycze a nawet pieniądze, to już gruba przesada. Widać że robią tak codziennie i są od tego uzależnione. Bez trudu można zobaczyć bezmyślnych ludzi, którzy ulegają ich prośbom i w swoim mniemaniu robią coś dobrego. Patrząc na to wszystko można mieć mieszane uczucia.
Jeden właściciel sklepu z ceramiką udzielił nam gościny na pół godzinki i opowiedział o swoim życiu, które przypomina karierę “od pucybuta do milionera”. Był rolnikiem któremu nie starczało środków nawet na wyżywienie swojej rodziny, przyjechał do miasta do pracy, w końcu udało mu się zainwestować trochę pieniędzy i zostać sprzedawcą, po czym udało mu się otworzyć własny sklep. Rodzina została na wsi, widzą się kilka razy do roku, jednak nasz rozmówca uważa się za wybrańca losu bo teraz jest najbogatszym człowiekiem we wsi. Na dodatek nie musi mieszkać w Katmandu, tylko siedzi sobie na pięknym starym mieście w Bhaktapurze i te piękne okoliczności zakłócać mu mogą jedynie piece ceramiczne nieopodal. Udało nam się wrócić do niego pod koniec dnia i zakupić dwie gliniane rybki-lampiony, z czego był bardzo zadowolony. Potem siedzieliśmy pewnie z godzinę w sklepie z płytami, dzięki czemu kupiliśmy jedną naprawdę świetną płytę. Człowiek, który go prowadził był fanem polskiego kina. Miał ogromnego pecha że trafił na Polaków gustujących w kinie azjatyckim ;). Stosunek procentowy oglądanych przez nas filmów polskich to chyba mniej niż 10%, oglądamy bowiem tylko takie nagradzane, o których wiele się mówi i pisze, a i tak nie zawsze trafiają nam do gustu. Na przykład nie potrafię pojąć zbiorowych zachwytów nad “Idą” – film jak film. Niemniej jednak staraliśmy się bardzo znaleźć mu coś do oglądania w internecie.
Bhaktapur to także miasto jogurtu. Pełno jest małych sklepów z jogurtem sprzedawanym w glinianych naczyniach. Nie miałam na tyle odwagi by go spróbować. Dzień wcześniej jadłam bowiem thali z innym “bardzo domowej roboty” jogurtem w buddyjskim klasztorze Kopan i jeszcze na drugi dzień wyraźnie odczuwałam skutki jego spożycia. Nie byliśmy więc niestety u żadnego jogurtowego twórcy, bo głupio robić zdjęcia i nawet niczego nie skosztować. Niestety byłam w mieście tylko jeden dzień i mam ogromny niedosyt. Nie skorzystaliśmy z usług żadnego lokalnego przewodnika, więc następnym razem trzeba będzie dowiedzieć się o tym miejscu nieco więcej niż da się wyczytać w kilku popularnych książkach. Dla osób znużonych chaosem i hałasem stolicy, którym na przykład zostało dzień czy dwa po szybciej skończonym trekingu w górach, może być to bardzo dobra opcja by na chwilę tu zamieszkać, sama chętnie bym tak zrobiła. Tym razem zamiast mieszkania w wyidealizowanym świecie historycznego parku, wybraliśmy po prostu spokojniejszą dzielnicę Katmandu – Bodnath. Niestety zanim miasto zostanie odbudowane po trzęsieniu ziemi w kwietniu 2015 minie pewnie sporo czasu.