Wyjazd do Tajlandii zdecydowanie różnił się od wszystkich moich azjatyckich wyjazdów do tej pory. W sumie to chyba najmniej przyjemnie spędziłam tu czas, a pojechałam przecież do słynnej “krainy uśmiechu” a nie do “szalonych i dzikich” w powszechnej opinii Indii, gdzie ponoć na każdym kroku wszyscy próbują oszukać lub okraść niedoświadczonych przyjezdnych. Podczas kilku tygodni spędzonych w Tajlandii, nie udało nam się chyba dłużej porozmawiać z nikim, kto nie próbowałby wynieść z tego jakiś korzyści. W sumie to po w ogóle chyba jeżdżę do Azji – żeby sobie z kimś normalnie pogadać i dzięki temu zapoznać się z innym modelem pojmowania świata niż nasz jedyny i słuszny, zjeść coś co zmieni moje podejście do jedzenia i czasem zobaczyć jakieś słynne ruiny. Niestety mieszkańcy Tajlandii po tym wyjeździe pozostali dla nas jak nieprzenikniony mur. Mój pobyt w tym kraju to chyba lekkie nieporozumienie, albo pojechałam do niego kilkadziesiąt lat za późno. Dla porównania podczas miesiąca spędzonego w Chinach jedynie dwa razy ktoś próbował nas oszukać. Mnóstwo ludzi próbowało się z nami kontaktować problemem była bariera językowa, bo nie znaliśmy chińskiego a chociaż odrobinę po angielsku potrafił mówić mało kto. Mieliśmy za to chińskie rozmówki przy pomocy których (pokazując sobie chińskie znaki) rozmawialiśmy z Chińczykami i przynajmniej na podstawowe tematy szło nam jakoś. Widać było że mają straszny ubaw, że mogą porozmawiać z niedostępnymi cudzoziemcami. Mam je do dziś lekko wymięte i wypaprane dużą ilością niezbyt czystych rąk. W Tajlandii po angielsku podstawowe słowa znali prawie wszyscy ludzie z którymi się zetknęliśmy. Ilość przekrętów w jakich mogliśmy wziąć udział trudno zliczyć. Czytając przed wyjazdem o świetnej opiece medycznej i bezpieczeństwie w Tajlandii nie spodziewałam się, że ludziom żyje się tutaj na tyle źle i biednie a prawo jest tak nieudolne, że masowo próbują przy pomocy licznych kantów i oszustw sięgać do kieszeni obcokrajowców. Czytałam o rozmaitych przekrętach, ale nie o tym że każdy kto będzie próbował z nami rozmawiać, będzie usiłował też nas oszukać. Dziś z perspektywy czasu już wiem że normalny kontakt z miejscowymi można mieć w sąsiedniej o wiele mniej popularnej kontynentalnej Malezji, natomiast w Tajlandii nierówności społeczne są na tyle duże, że jego głównym celem jest mniejsza lub większa korzyść, którą potencjalny rozmówca chce uzyskać. Spodziewałam się oczywiście komercji bo trudno się jej nie spodziewać po najbardziej turystycznym kraju w regionie, ale nie spodziewałam się że ta komercja będzie tak brutalna i bardziej przypominająca kraje trzeciego świata, niż dostatni kraj za jaki uważałam Tajlandię.
Nasz wyjazd rozpoczyna się w Bangkoku. Trafiamy w okolice przyczyny wszystkich nieszczęść czyli słynnej ulicy Khaosan Road. Nocleg znajdujemy w sporej odległości od tej “backpackerskiej mekki”, po czym idziemy pokręcić się trochę po dzielnicy. Rozmaitych interesantów i naciągaczy jest dosłownie na pęczki. Działają bardzo szybko widząc nowe twarze, niezbyt opalone więc zapewne świeżo po przyjeździe. Zazwyczaj niczego dobrego nie należy się spodziewać po podchodzącym do nas taksówkarzu albo kierowcy tuk-tuka z mapą w ręku, ale chcąc poznać lokalny repertuar, z ciekawości słuchamy co ma nam do powiedzenia. Pyta skąd jesteśmy i kiedy przyjechaliśmy (odpowiadamy mu zgodnie z prawdą bo co nam zależy) po czym “wita nas w Tajlandii” i szybko przechodzi do konkretów. Co dziś robimy, bo jeśli planujemy coś zwiedzać to się nie da bo dziś jest “buddhist holy day” i wszystko zamknięte, ale on zabierze nas na wycieczkę po mieście za 30 bathów czyli 3 złote. Tanio – prawda? Zwłaszcza jak dopiero się przyjechało i nie zna się cen. Więc najprawdopodobniej sklep z na przykład biżuterią lub zegarkami oczywiście w okazyjnych cenach już czeka na nas gdzieś z dala od ludzkich oczu. Dziękujemy panu za informacje, idziemy, jest strasznie natarczywy bo myśli, że wahamy się czy skorzystać z oferty, więc stara się wywrzeć na nas presję i nas trochę zamotać więc idzie za nami spory kawał. Zaczynamy kompletnie go ignorować więc na pożegnanie mówi nam “fuck you” bo zmarnował na nas 10 minut swojego cennego czasu i mógł przegapić inną turystyczną zwierzynę. Pierwsze spotkanie z krainą uśmiechu zaliczone. W ten sam dzień po południu dochodzimy do buddyjskiej świątyni, którą zamierzamy odwiedzić, będąc już od turystycznej mekki dość daleko. Zaczepia nas “nauczyciel angielskiego”, który mówi że świątynia jest oczywiście nieczynna i żebyśmy nawet nie szli. W kółko powtarza że jest nauczycielem i że wie iż tutaj jest masa naciągaczy ale jemu możemy wierzyć. Jest bardzo mało przekonujący i coraz bardziej zły więc nawet go już nie słuchamy i także zaczynamy ignorować. Idziemy do kasy i kupujemy bilety do świątyni (swoją drogą sprzedawanie biletów za wstęp do normalnej działającej świątyni też jest lekko chore) a nasz “nauczyciel” żegna nas mamrocząc wściekle brzydkie słowa. I tak jest na każdym kroku, po kilka razy dziennie, oczywiście znając temat nie wdajemy się już w dłuższe rozmowy. W dodatku po nieudanym kancie człowiek, który wchodzi z nami w interakcję przeważnie nie jest zawstydzony, tylko sfrustrowany i zły. Kto wie, może więc niedługo zacznie dochodzić do rękoczynów, jeśli spragnionych łatwych pieniędzy jeszcze przybędzie, w wyniku czego skuteczność przekrętów zmaleje, a ich sprawcy nadal będą pozostawać bezkarni. Chyba wszyscy pracujący w branży turystycznej w tym kraju są dość paskudnie zdeprawowani a ci na posadach państwowych skorumpowani i działają osobno bądź też w zespołach mających na celu wyciąganie kasy od niezbyt się tego spodziewających ludzi, którzy przecież cieszą się że przyjechali do tego “raju na ziemi” i niczego podejrzewają lub nie chcą tego robić by nie popsuć sobie wymarzonego urlopu. Podejrzewam że raczej ta druga sytuacja częściej ma miejsce, bo żeby tego nie widzieć trzeba albo być kompletnie ślepym albo mieć poczucie winy wynikające z faktu bycia członkiem narodowości, która ma na swoim koncie grzechy kolonializmu. Być może winę ponosi nadmiar telewizji. Pamiętam te programy National Geographic o buddyjskiej krainie łagodnych i uśmiechniętych ludzi. Być może kiedyś tak było. Teraz została tylko sprawna maszynka do wyciągania pieniędzy całkowicie odarta z jakiegokolwiek indywidualizmu a nawet poczucia przyzwoitości.
Przyjezdni są też po trosze sami sobie winni, niektórzy niemal cały czas przebywają w mocno odmiennym stanie świadomości, praktycznie nie trzeźwiejąc bo wybór rozmaitych używek jest przeogromny, są więc bardziej podatni na różnego typu przekręty. Przodują w tym Rosjanie i Australijczycy i to właśnie te dwie nacje będą nam towarzyszyć przez cały wyjazd. Czasami kanty i oszustwa przybierają na prawdę dość odhumanizowane formy, ktoś celowo podaje złą drogę, lub udziela nieprawdziwych informacji przez co bezsensownie tracimy czas (który w normalniejszych krajach zużywamy na przykład na rozmowy z ludźmi)oraz czasami nerwy co sprawia, że na powtarzające się codziennie wiele razy pytanie “Where are you going?” zamiast ignorowania, zaczynam reagować dość nerwowo i patrzę na rozmówcę spode łba. Tajowie nie związani z przemysłem turystycznym kompletnie nie interesują się przyjezdnymi i nie nawiązują z nimi żadnego kontaktu. Może inaczej jest na głębokiej prowincji, my jednak byliśmy w bardzo popularnych miejscach. Jedynym wyjątkiem była mocno prowincjonalna mało znana i niezbyt przebojowa wyspa Ko Sichang (nie mylić z Ko Si Chang), gdzie nie czuliśmy presji ze strony rozmaitych naciągaczy bo ich tam po prostu nie było, gdyż chyba umarliby z głodu. Tam po prostu nikt się nami specjalnie nie interesował. I nawet jedyne dwa razy podczas całego pobytu w Tajlandii jeździliśmy tuk tukiem, gdyż normalnie szkoda nam tracić nerwy i wspomagać naciągaczy.
Z tego typu zachowaniem w turystycznych miejscach chcąc nie chcąc spotkamy się na pewno i to pewnie wszędzie. Atrakcje zawsze przyciągają amatorów łatwego niekoniecznie uczciwego zarobku. Nie trzeba jeździć daleko, wystarczy udać się do mojego “ulubionego” Zakopanego by poczuć się identycznie jak w Bangkoku, może nawet bardziej niemiło i niebezpiecznie. W innych krajach Azji te przykrości są jednak wynagradzane wspaniałym zachowaniem pozostałych ludzi, którzy sprawiają że bariera językowa i cywilizacyjna na chwilę znika i możemy ze sobą dłużej lub krócej pobyć, mimo że wszystko nas dzieli. Niestety nie w Tajlandii, istnieje oczywiście taka możliwość że miałam wyjątkowego pecha, ale jest to mało prawdopodobne.
Moim zdaniem żeby przeżyć wizytę w Bangkoku bez konieczności ciągłego oglądania hord pijanych i naćpanych przybyszów z Europy i Australii i całego szemranego przemysłu który się wokół nich kręci, trzeba zatrzymać się gdzieś indziej niż w okolicach Khaosan Road a możliwości jest sporo. Myślę że jeśli kiedykolwiek tam wrócę (na pewno, bo jeśli chciałabym dostać się chociażby do Laosu pewnie trzeba będzie polecieć do Bangkoku) to jako miejsce pobytu wybiorę sobie na przykład chińską dzielnicę Yaowaratt i będę czuć się jak w przeciętnym azjatyckim dużym mieście. W dodatku jest ona nieźle skomunikowana z innymi dzielnicami i blisko z niej do kolejowego dworca. Aczkolwiek w przeciętnym azjatyckim mieście występuje takie coś jak tereny zielone. Liczyć na to, że w Bangkoku będziemy mieszkać w spokoju w otoczeniu zieleni w obu przypadkach nie należy. Stara część Bangkoku jest bardzo chaotyczna i skrupulatnie wybetonowana. Całymi kwartałami ciągną się wyłącznie ulice, sklepy, warsztaty. Nie ma żadnych przestrzeni rekreacyjnych jakiegokolwiek azylu od spalin i miejskiej dżungli. To bardzo dziwi, zwłaszcza w kontekście lektury wspomnień na przykład Tiziano Terzaniego lub innych osób, które mieszkały w Bangkoku kilkadziesiąt lat temu i opisują go jako miasto które wręcz tonęło w zieleni. W tej chwili nieco zieleni zostało jeszcze tylko w Dusit, Lumpini, oraz w kilku małych parkach w okolicy Wat Pho i pałacu królewskiego. Jeśli już jesteśmy przy tej świątyni to przypomina mi się jeszcze jedna historia świadcząca o kondycji części tajskiego społeczeństwa związanego z przemysłem turystycznym. Do dachu świątyni Wat Pho przyczepiony jest wielki baner na którym widnieje napis po angielsku żeby nie wierzyć nikomu kto twierdzi że w świątyni jest remont i jest zamknięte, że witają oraz zapraszają wszystkich chcących ich odwiedzić.
Z drugiej strony mieszkanie w turystycznej dzielnicy to możliwość pewnego uczestnictwa w kulturze i dziedzictwie tego kraju. Możemy wybrać się na lekcje tajskiego boksu, zrobić sobie masaż albo tatuaż, skorzystać z lekcji gotowania czy masażu. Tylko czy faktycznie nauczymy się tam czegoś przydatnego czy będzie to tylko wielki turystyczny supermarket w którym poznamy bezpieczną spłyconą namiastkę zagadnień które chcemy poznać? Czy można nauczyć się boksu/masażu/gotowania podczas kilkugodzinnego przepłaconego kursu? A może lepiej na przykład w przypadku gotowania wybrać się na kilka bazarów, przejrzeć stragany a potem pozaglądać ludziom do garów? Z ciekawości przeglądałam tego typu oferty i wszystkie podejrzewałam o to samo – ślizganie się po temacie i mocno pobieżne przekazywanie wiedzy. Tak ekstremalnie turystyczne miejsca raczej nie powinny być obietnicą że nauczymy się w nich czegokolwiek.
Wat Ratchanatdaram
Niemniej jednak oprócz ludzi, którzy nie są zbyt sympatyczni, pozostają miejsca. Świątyń i innych miejsc do pooglądania i powłóczenia się jest sporo. Kilka miejsc utkwiło mi szczególnie w pamięci. Na przykład świątynia Wat Ratchanatdaram znana też jako Loha Prasat. W jej obrębie znajduje się absolutnie rewelacyjny targ współczesnych świętych figur i akcesoriów do wyposażania świątyń, klasztorów, kapliczek. Wykonuje się je na miejscu, a odlewy ręcznie maluje, tandetnie pozłaca, przyozdabia sztucznymi kwiatami, brokatem i tkaninami, przy użyciu pistoletów klejowych. Ludzie są tak zajęci, że nie mają czasu sprzedawać. Wszędzie piętrzą się stosy sztucznych kwiatów i niedokończonych figur. Kwintesencja tajskiego poczucia piękna. Ich namiętności do ogromu błyskotek, różu, sztucznych plastikowych bardzo błyszczących materiałów. Buddyjscy mnisi oraz osoby świeckie, oglądają te cuda, podliczają zakupy na kalkulatorach, zmieniają konfigurację swojego ołtarzyka bądź kapliczki i targują się. Niektórzy kupują figury wielkości człowieka lub większe, są one na bieżąco pakowane i zabezpieczane, dużo się dzieje. Ja też nie mogę się powstrzymać i kupuję jeszcze ciepły, po tajsku kiczowaty pachnący silikonem posążek Ganeshy.
Yaowaratt
Kolejnym bardzo interesującym miejscem jest chińska dzielnica Yaowaratt i kompletnie szalony bazar który jest do niej przyczepiony. Ma niezwykle ciasne uliczki i jak labirynt rozciąga się na dużym obszarze. Nigdy nie wiadomo gdzie się wyjdzie, uliczki przecinają się pod kątem prostym i są tak wąskie że tłum ludzi raczej w nich stoi niż idzie a dwa motory ledwo mogą się minąć. Można nabyć wszelkiego rodzaju azjatycką tandetę i zjeść bardzo dobre bazarowe jedzenie w niezliczonej ilości jadłodajni. Tym możemy posilić się w dzień. Nocą na Yaowaratt rozkładają się chińskie uliczne garkuchnie, niektóre bardzo słynne, znane i wielokrotnie opisane, cieszące się bardzo dużą estymą. Ustawiają się do nich kolejki a na miejsce przy stoliku na plastikowym taboreciku czeka się jak w kolejce do renomowanej restauracji. Spokojnie można by było spędzić tydzień na eksplorowaniu gastronomicznego zagłębia Yaowaratt, zwłaszcza że spora część takich stanowisk z dumą prezentuje fotografie Gordona Ramsaya, Jamiego Oliviera i innych gwiazd kulinarnej popkultury które też kiedyś tu jadły. Udajemy się na przykład w poszukiwaniu mężczyzny w żółtej czapce z daszkiem który ponoć robi najlepsze w Bangkoku sataye z kurczaka i udaje nam się nawet go znaleźć. Od jedzeniowego zgiełku możemy odpocząć w chińskiej herbaciarni wraz z chińskimi emerytami (oczywiście po przystępnych cenach możemy też dokonać zakupu chińskiej oraz tajskiej herbaty). Yaowaratt przyciągał nas jak magnes, gdziekolwiek byśmy nie poszli i tak na koniec lądowaliśmy zawsze w jego obrębie i nie byliśmy w stanie temu zapobiec. Zgubiliśmy się tam tyle razy, że nieraz wracaliśmy z niego na nasz turystyczny kwartał w środku nocy.
Wat Arun
W miarę sympatycznie było też w świątyni Wat Arun gdzie zostaliśmy bezinteresownie pobłogosławieni, oraz pokropieni przez jakiegoś bardzo ważnego starszego mnicha, który akurat siedział na podwyższeniu i udzielał błogosławieństw. Wszyscy podchodzili do niego i nam też polecono to zrobić, więc skorzystaliśmy, bo szczęścia jak wiadomo nigdy za wiele. Ta świątynia jest bardzo ładnie położona nad brzegiem rzeki Chao Praya, nieco na uboczu, przez co panuje w niej bardzo fajny klimat. Znajdują się w niej przepiękne wyłożone porcelaną tak kiczowate że aż nierzeczywiste stupy. Co prawda żeby zobaczyć tajskie stupy warto też udać się do Wat Pho ja jednak wolę klimat świątyni Wat Arun bo mniej w niej ludzi i ma przepiękne położenie.
Zresztą sami mnisi w Tajlandii miejscami dość mocno przypominali mi polskich duchownych w swoim obnoszeniu się z rozmaitymi drogimi gadżetami na przykład elektroniką, czy sytuacji bycia uprzywilejowanymi zawsze i wszędzie. Widok staruszków albo kobiet ustępujących miejsca w komunikacji publicznej dwudziestoparoletnim mężczyznom odzianym w pomarańczowe szaty, wygląda dość dziwnie i szokująco. Tak chyba już musi być w krajach jednolitych wyznaniowo, w Chinach wyglądało to zupełnie inaczej. Buddyzm w wydaniu chińskim przekonuje mnie o wiele bardziej niż buddyzm w wydaniu tajskim.
Tajskie świątynie nie mają według mnie tak mistycznego klimatu jak niektóre świątynie chińskie, zwłaszcza te mniej popularne. Ale pięknie pachnie w nich jaśminem, za sprawą kwiatowych girland, które co rano w wielu dzielnicach miasta robi się ręcznie na ulicy cierpliwie nawlekając mikroskopijne kwiaty na nitkę. Warto czasem wcześnie wstać i to pooglądać, w południe robi się za gorąco, więc mniej więcej do godziny 10-11 wszystko musi być już wyprzedane i na miejscu producentów kwiatowych ozdób rozstawiają się właściciele garkuchni. Byliśmy też na kwietnym targu, który znajduje się dość niedaleko od Wat Pho i pałacu królewskiego, bardzo go polecam, ze względu na to że nikt się tam przyjezdnymi nie interesuje i można fajnie pooglądać sobie targowe życie.
Piechotą chodzi się po tym mieście dość ciężko, ale korzystać z transportu innego niż publiczny wyjątkowo bardzo nie mamy ochoty. Pływamy więc bardzo często łodziami po rzece Chao Praya oraz jeździmy metrem. Resztę miasta przechodzimy na piechotę, niestety nie ma zieleni, parków i miejsc gdzie można sobie posiedzieć więc chłodzenie i odpoczynek odbywają się głównie w sklepach Seven Eleven w dodatku na stojąco. Przechodzenie pięciopasmowych ulic gdzie między pasami dodatkowo śmigają motory, również nie należy do specjalnie przyjemnych. Usiąść gdzieś i porozmawiać można chyba tylko z Chińczykami, których liczna diaspora opanowała miasto. W okolicach ważniejszych zabytków, nawet jeśli położone są gdzieś w głębi miasta z dala od dzielnicy dla turystów z Europy, stoją rozmaici naciągacze i zagadują po angielsku. Trzeba więc być w miarę pewnym tego dokąd się idzie bo bardzo będą oni chcieli nam “pomóc” i łatwo się od nas nie odczepią. Miasto zdecydowanie trzeba odwiedzić chociażby ze względu na świątynie. Nie jest ono jednak miejscem do którego jakoś szczególnie i szybko chcę wrócić, a jeśli już, to na nieszczęsny Khaosan i okolice wybrać się tylko na szybkie zakupy, bo moja noga raczej tam dłużej nie postanie.