Nasz kilkudniowy treking po Langtangu rozpoczynamy od spotkania z naszym Panem Tragarzem, którego imienia niestety już nie pamiętamy, mimo że spędziliśmy z nim niemal tydzień (zapamiętywanie imion to jedna z moich największych życiowych ułomności, mimo to nie poddaję się). Pochodziwszy kilka dni na jednodniowe górskie przechadzki z Syaprubesi, stwierdziłam że obuta z konieczności w chińskie adidasy za kilkaset rupii, będące jedynymi dostępnymi dla mnie tutaj butami, oprócz których alternatywą było chodzenie boso albo w sandałach, lepiej odejmę sobie ciężaru z pleców i skupię na robieniu fotek i podziwianiu widoków. Moje poprzednie, świeżo odebrane z reklamacji buty marki Chiruca już na lotnisku w Katarze zaczęły się rozpadać, a na nepalskiej prowincji zupełnie odpadła im podeszwa. Wcześniej planowaliśmy iść w góry sami, dlatego też nie szukaliśmy tego typu usług w Katmandu, jednak po namyśle stwierdziłam że lepiej będzie pójść tam z kimś lokalnym a nie samemu. Kiedy zapytałam się w hotelu o wynajęcie pana z tutejszej miejscowości i okazało się, że to wcale nie taki duży wydatek, postanowiliśmy się z nim spotkać i umówić na wyjście w góry. Pan Tragarz zrobił na nas dobre wrażenie, znał odrobinę angielskiego i był całkiem bystry, w związku z tym po drodze daliśmy radę z nim trochę pogadać nawet przy bardzo ubogim zasobie słów. Nie pamiętam już ile miał dzieci, ale co najmniej trójkę i właśnie remontował dom. Czasem pokazywał nam różne rośliny i inne ciekawe rzeczy chociaż niewiele mogliśmy wymienić na ten temat informacji.
Z nami chyba się specjalnie nie zmęczył, bo nosił nam mniej więcej dziesięciokilogramowy plecak, zgodnie z umową mogą oni nosić bagaże nie cięższe niż 20 kilogramów. Tymczasem lokalni tragarze niepracujący dla turystów, wnoszą pod górę na przykład dwa trzydziestokilogramowe worki z ryżem, fragmenty stalowych mostów, kawałki betonu albo ogromne płyty wiórowe wysokie na trzy metry, z których buduje się wewnętrzne ściany budynków. Widziałam też kobiety niosące 40 albo 50 kilogramów ryżu, czy kilkunastoletnie dzieci noszące po 20. W dodatku miejscami idzie się dość stromą ścieżką a sporo ludzi obutych jest tylko w klapki. Oczywiście nie robiło to na nich żadnego wrażenia. Nie widzieliśmy żadnej kontuzji ani wypadku (co oczywiście nie znaczy, że nie zdarzają się one w ogóle). Ci w bardziej podeszłym wieku mieli od swojej wieloletniej pracy totalnie zdeformowane plecy. Wniosek z tego jest tylko jeden. W porównaniu z nami tamtejsi ludzie są niesamowicie “twardzi i zahartowani” do warunków w których żyją. Jednocześnie można zdać sobie sprawę z tego jak bardzo my przez swoje cieplarniane warunki jesteśmy niezdolni do przetrwania. Idziemy na niegroźną wycieczkę w niskie jak na lokalne warunki góry w świetnych butach i ze sprzętem, który kosztuje tyle, ile oni wydają na życie przez kilka lat. Takie nierówności mogą prowokować do nadużyć, jednak tutejsi ludzie podchodzą do tych różnic ze spokojem i godnością. Nie muszą koniecznie dorobić się szybkich pieniędzy by trochę zrównać swój status z turystami. Nikt nie próbuje nas oszukać, nie opowiada rzewnych historyjek byleby tylko skłonić nas do wydania pieniędzy. To nie Tajlandia ani Kambodża.
Nasz Pan Tragarz realizował przy okazji wyjścia z nami ważne zlecenie religijne – zrywał zioła i pewien rodzaj górskiego jałowca, którym w Nepalu okadza się domy i świątynie. To dlatego rano wszędzie tak pięknie pachnie. Ten rodzaj kadzidła popularny jest wśród buddystów. Hinduiści palą kadzidła indyjskie. Im z większej wysokości pochodzi jałowiec, tym większą ma moc odstraszania demonów. Nasz Pan Tragarz pod koniec miał go całą stertę. Non stop biegał z naszym plecakiem pionowo pod górę lub w dół zrywając zioła. Bardzo śmiesznie wyglądaliśmy w zestawieniu z nim, bo on wziął sobie w góry tylko mikroskopijny plecaczek (w końcu był u siebie) my zaś musieliśmy zabrać dwa duże do połowy wypełnione rzeczami plecaki (chociaż opłaciło się bo potem większość tego mieliśmy na sobie, tak było zimno). Technicznie wygląda to tak, że umówieni byliśmy z Panem Tragarzem na dzienną stawkę w dolarach albo rupiach i całe pieniądze wypłacić mieliśmy mu na końcu. Noclegi i wyżywienie podczas trekingu (a raczej wycieczki) zwyczajowo miał za darmo, za to że przyprowadził turystów do danego hotelu/lodge’a. Pan Tragarz zachęcał nas po drodze do zatrzymywania się w swoich zaprzyjaźnionych punktach, jednak zgadzaliśmy się na ten jego marketing tylko wtedy, kiedy nam też to pasowało. Na szczęście nie był zbytnio nachalny. Ogólnie zachowywał się bardzo w porządku i dodatkowo ugruntował moją opinię o tamtejszych ludziach, którzy zachowują swój honor i godność w każdej sytuacji i wielu rzeczy moglibyśmy się od nich nauczyć. Zdaję sobie sprawę, że widzieliśmy pewnie bardzo wyidealizowany obraz nepalskich wsi, bo tutaj ludzie żyją z turystyki i zarabiają jakieś pieniądze – nawet jeśli nie wszyscy mieszkańcy coś z tego mają to z pewnością całej miejscowości żyje się nieco lepiej. Jak jednak musi być we wsiach które mijaliśmy po drodze autobusem, do których turyści nie docierają wcale, a ziemi uprawiać się za wiele nie da bo nie ma do tego warunków. Teren jest stromy i bardzo eksponowany a jedyne wyjście to uprawa tarasowa – trzeba włożyć w nią o wiele więcej pracy, a efekty są skromne. Przypuszczam nie nie wszystkich jest ona w stanie wyżywić a perspektywy przed ludźmi rysują się marne. Stąd liczne migracje do stolicy w poszukiwaniu lepszego życia.
Pierwszego dnia poruszaliśmy się bardzo szybko, bo widoki były takie same jak na dotychczasowych jednodniowych przechadzkach, tylko ludzi znacznie więcej. Szlak wiódł cały czas wzdłuż koryta rzeki Langtang i stopniowo nabierał wysokości. Szybko okazało się, że to ulubiona trasa europejskich emerytów, gdyż średnia wieku turystów oscylowała w granicach 50+, zdarzały się jednak także młode osoby. Do miejsca pierwszego noclegu – Lama Hotel doszliśmy wczesnym popołudniem, tylko raz zatrzymując się po drodze. Na pierwszym nocnym postoju spotkaliśmy też wycieczkę trudnej młodzieży ze Szwajcarii, która w ramach resocjalizacji została zabrana na wyjazd do Nepalu. Muszę przyznać, że była to niezła taktyka. Rozmawialiśmy z ich opiekunami. Podczas wyjścia w góry każdy z nich sam musiał nieść swoje rzeczy. Mieli tylko jednego lokalnego tragarza, który niósł ich apteczkę i inne utensylia dla całej grupy. Widać było, że młodzi ludzie są dosłownie zmiażdżeni otaczającą rzeczywistością i to świetny i bardzo skuteczny pomysł by spojrzeli z innej perspektywy na swoje położenie i dostrzegli możliwości jakie mają u siebie w kraju. Szkoda, że w Polsce prawie nikt jeszcze nie wpada na takie pomysły resocjalizacji młodych ludzi, którym często doskwierają takie problemy jak brak wystarczająco dobrej dla nich pracy, czy ich brak tolerancji dla wszystkiego co odmienne. Nie wiem tylko czy trzeba lecieć samolotem na drugi koniec świata by zapoznać się z odmiennym modelem rzeczywistości, ale Szwajcaria pewnie może sobie na to pozwolić, by wysyłać na takie eskapady problematyczną młodzież. Na twarzach młodych osiłków malowało się takie przerażenie, że aż chwilami było mi ich szkoda, niektórzy przewracali się ze zmęczenia po przejściu tych paru kilometrów na niedużej jeszcze wysokości. Zresztą nie mam pojęcia ile godzin zajęło im przejście, przyszli bowiem późnym wieczorem.
Jak wyglądają noclegi na takiej wycieczce?
Warunki w jakich śpi się podczas trekingu nie należą do wybitnie komfortowych, niemniej jednak dopóki mamy swój śpiwór, oraz nawet w określonych godzinach da się skorzystać z ciepłej wody w której można się umyć to chyba nie należy bardzo narzekać. Wysokie góry kojarzą się z permanentnym niemyciem, więc w przypadku naszej wycieczki po Langtangu, chyba jeszcze nie może być mowy o wysokich górach. Budulcem hoteli i guest house’ów są okoliczne drewno i kamienie. Inne materiały trzeba wnosić na ludzkich plecach, są więc używane bardzo oszczędnie. Dzięki temu opuszczone hotele nie szpecą tak bardzo krajobrazu. Nieużywana budowla z roku na rok coraz bardziej zespala się z naturą. Wszystkie pokoje wewnątrz wyłożone są drewnem lub płytami, pomiędzy deskami są dość duże szpary, dlatego czasem można oglądać sąsiadów z pokoju obok, wszystko też słychać, więc nie ma co liczyć na prywatność. Najbardziej przeszkadzają podmuchy wiatru, które wdzierają się przez szpary. Dlatego lepiej strategicznie wybrać sobie pokój bardziej osłonięty i jak najdalej od ścian zewnętrznych. Im wcześniej przyjdziemy tym wybór pokoi większy. Najważniejszym kryterium przy wyborze noclegu na takiej trasie jest jedzenie, bo pokój jest za darmo lub płaci się za niego symbolicznie, jednak je się w nim posiłki. Piszę o tym w poprzednim poście. W wyżej położonych lodge’ach do przykrycia dostaje się dodatkowo kołdry w nielimitowanej ilości. Można wziąć jedną na spód a drugą na górę i położyć się między nimi w śpiworze. Oczywiście kołder nie ma gdzie uprać w warunkach innych niż zimna woda ze strumienia, ale samo wystawienie ich na promieniowanie UV jest chyba bardziej wartościowe niż nasze proszki i detergenty, a widziałam że wystawiane na słońce są one regularnie. Dlatego wyglądu nie mają zbyt ślicznego i nie ma co liczyć że po drodze znajdziemy jakiś piękny nocleg w którym będzie jak w hotelu co najmniej trzygwiazdkowym 🙂 bo wszyscy mają jednakowe warunki. Dlatego warto poświęcić się i taszczyć ze sobą śpiwór, chyba że komuś nie przeszkadza spanie pod kołdrami “niezbyt białego koloru”, że tak się eufemistycznie wyrażę. Ale przynajmniej pokoje nie są zamieszkałe przez żadne robale, czasem trafi się jakiś pająk, który mnie zdeklarowaną arachnofobkę przyprawia o ból głowy, ale nie ma żadnych innych krwiopijców. Widać było, że pokoje są regularnie sprzątane (a że sprzątanie nie polega na używaniu znanych nam środków czystości w postaci chemikaliów nie ma się chyba czemu dziwić).
Drugiego dnia rano na wysokości niecałe 2500 m.n.p.m. było już całkiem zimno, a jeszcze przed chwilą oglądaliśmy ogromne kaktusy jak w tropikach. Potem krajobraz zmienił się zupełnie i zobaczyliśmy nawet pierwszego jaka. Widoki robiły się coraz ciekawsze. Ośnieżone szczyty widoczne w oddali, skały, pasące się konie i jaki – te wszystkie okoliczności przyrody powodują, że co chwilę zatrzymywałam się robić zdjęcia. Przez cały czas naszej wędrówki po niżej położonych terenach, roślinność zmieniała się bardzo dynamicznie, w zależności od tego czy ściana wzdłuż której szliśmy była wystawiona stale na światło słoneczne czy też nie. Kilkaset metrów od siebie mogły sąsiadować tam ze sobą sosny prawie jak w europejskich lasach, a zaraz obok gigantyczne kaktusy. Stwierdziłam że świat powyżej 3500-4000 metrów zupełnie nie jest dla mnie. Nie rozumiem jak można cieszyć się “surowym pięknem” krajobrazu. Lubię jak jest gorąco i zielono. Gdybym musiała tu mieszkać na stałe, żyłabym chyba w permanentnej lekkiej depresji, bez drzew i w otoczeniu ciemnych skał. Całe życie trzeba też chodzić w co najmniej jednej warstwie ubrań z długimi rękawami i nogawkami, ze względu na poparzenia promieniami UV, które na tej wysokości dają się już mocno we znaki. Temperatury są także kompletnie nie moje i o wiele bardziej podobało mi się w niższych partiach gór. Co nie znaczy, że więcej w takie góry się nie wybiorę, bo podoba mi się takie powolne wspinanie się w górę i zmieniające się z każdą chwilą warunki. W Langtangu można na kilka dni lub więcej całkowicie wyjść z cywilizacji pełnej samochodów, zasięgu telefonicznego i internetu. Dzisiaj już trudno znaleźć takie miejsca – jak w Europie chodzimy po górach cywilizacja zawsze czai się gdzieś za rogiem. Tutaj łączność ze światem zapewniona może być przez nasze własne nogi albo zostaje nam koński grzbiet lub helikopter. Bardzo podoba mi się takie odcięcie od rzeczywistości, klimaty około lodowcowe są jednakże kompletnie nie dla mnie.
