Jeśli chcecie na chwilę zanurzyć się w kompletnie innym świecie, pojedźcie do Monastyru Putna (ze strony internetowej klasztoru można pobierać ich prawosławną muzykę!). Pojechałam tam jak zwykle niemal w pełni przypadkowo, powodowana zamiarem przenocowania jednej, a może nawet kilku nocy w prawosławnym klasztorze, oraz pochodzeniu po okolicznych pagórkach. Putna leży na samym północno-wschodnim krańcu Rumunii tuż pod granicą z Ukrainą, dojazd do niej jest taki sobie, a jak już tam pojedziemy, to jest stamtąd wszędzie nie po drodze. Wizualnie sam klasztor wygląda raczej przeciętnie (między innymi z powodu burzliwych dziejów tego miejsca). Nie jest też szczególnie imponujący pod względem architektonicznym. Nieco lepiej prezentuje się z okolicznych wzgórz. Więc jeśli pojedziemy tam w środku tygodnia na dwie godziny, wyda nam się on zapewne strasznie nudnym i nie wartym przejechanych kilometrów miejscem. Na szczęście udało mi się odwiedzić go w taki sposób, że było to bardzo ciekawe doświadczenie.

Budowa całego kompleksu klasztornego rozpoczęła się w roku 1466. W 1469 ukończono cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy, a w 1481 fortyfikacje klasztoru. Monastyr wiele razy w swoich dziejach był palony i rabowany. Mimo tego niemal od samego początku swojej działalności był centrum życia artystycznego, naukowego i duchowego. Znajduje się tutaj grób najsłynniejszego mołdawskiego władcy i prawosławnego świętego Stefana Wielkiego, (który po rumuńsku nazywa się Stefan cel Mare), za którego panowania Mołdawia przechodziła najświetniejszy okres w historii rozciągając się na największym obszarze i skutecznie stawiając opór Turkom. Putna była pierwszym ufundowanym przez niego klasztorem z 44 lub 27 (według różnych źródeł) które wybudował, tu też został pochowany. Tradycyjnie uważa się, że wybudował tyle klasztorów ile stoczył bitew. Po drugie, monastyr znajdując się bardzo mocno na na uboczu uniknął kasacji pod rządami austriackimi. Działał również w czasach komunistycznych (ze względu na bycie miejscem pochówku największego symbolu rumuńskiego państwa) i jest obecnie centrum rumuńskiego prawosławia. To olbrzymia instytucja, przez którą przewija się tłum wiernych. Niemniej jednak znajduje się na tak głębokiej prowincji, że nie ma bardzo komercyjnego charakteru. Putna to także olbrzymie gospodarstwo, posiadające własne zwierzęta, uprawiające spory kawałek ziemi, produkujące sobie wszystko własnym sumptem. W klasztornym sklepie można oprócz ikon pisanych przez mnichów, zakupić na przykład miód czy różne ziołowe produkty.
Warto znaleźć się tam w czasie gdy jest tam sporo lokalnych ludzi. Idealnym terminem jest więc jakieś święto, albo chociaż weekend. Trafiamy tam w sobotę i usiłujemy się zakwaterować. Niby są drewniane domki dla gości, oraz coś w rodzaju domu pielgrzyma obok nich, ale nie ma kompletnie nikogo kto cokolwiek by na ten temat wiedział. Wychodzimy i wracamy kręcimy się w kółko, nikt nie zwraca na nas uwagi. Widocznie dla lokalnych ludzi wszystko jest jasne, a my nie wiemy do kogo mamy iść. Po około godzinie chcę już zrezygnowana udać się do jakiejś pobliskiej agroturystyki, w końcu udaje mi się znaleźć tam jakiś ludzi będących pracownikami tego kompleksu, którzy chcą z nami rozmawiać. Najpierw musimy zapytać jakiegoś starszego zakonnika o zgodę, i najważniejszą dla niego kwestią jest to, czy jesteśmy małżeństwem, po czym różni ludzie biegli w obcych językach, aż dwukrotnie sprawdzają w naszych dokumentach czy mówimy prawdę. Takie pytania pojawiły się raz, może dwa razy w życiu na jakiejś kompletnej tureckiej prowincji, były jednak bardziej pro-forma i wystarczyło nasze ustne zapewnienie, nikt jednak tego nie sprawdzał. Zresztą podejrzewam, że nawet jakby okazało się że nim nie jesteśmy i tak nie odmówiono by nam noclegu. Tutaj sytuacja jest inna, co sprawia, że zaczynam być lekko na nie, ale mimo to kwaterujemy się w monastyrze Putna w ekstremalnie tanim drewnianym domku, za który płacimy równowartość 10 zł za osobę. Jest bardzo mały, ale nie narzekamy brak towarzystwa, wisi w nim bowiem kilka świętych obrazków i obrazów – reprodukcji ikon. Korzystać z toalet i kuchni możemy w domu pielgrzyma – przy wejściu wisi gigantyczna złota ikona, przed którą pali się ogień i wszyscy przechodzący ją całują i nisko się kłaniają. Jeszcze dziwniej czuję się widząc wszystkie kobiety przewijające się przez noclegownię, otóż w zasadzie to nie wiedzieć czemu noszą one ubiór wyglądający jak hidżab – wszystkie co do jednej noszą długie do kostek spódnice, długie rękawy i chustki na głowach (na szczęście było dość zimno i deszczowo, więc nie wyróżniałam się za bardzo strojem). Kawałek dalej po wsi chodzą standardowo ubrane lokalne kobiety, z utlenionymi na blond ciemnymi włosami, ubrane w krótkie spódnice oraz bardzo wysokie obcasy. Po południu okazuje się, że na całym domu pielgrzyma z zewnątrz zamontowane są głośniki, które (na szczęście dźwięk jest względnie cichy i przyzwoitej jakości) transmitują trwające dobre cztery godziny nabożeństwo w klasztorze. Całkiem przyjemnie się tego słuchało, tylko nie wiem czy z równym entuzjazmem słuchałabym tego samego codziennie. Na drugi dzień mamy więc pobudkę o czwartej albo piątej rano, bo nasz domek znajduje się tuż pod jednym z głośników. Nikt się specjalnie nami nie interesuje, jedynie czasem ktoś nas zapyta na ile przyjechaliśmy i dziwi się że na zaledwie dwie noce. Zresztą nie wiem czy wielu ludzi z zagranicy w ogóle tam się zatrzymuje, bo samo zakwaterowanie się nie jest szczególnie łatwe i przyjazne. Lokalni ludzie zostają tutaj znacznie dłużej. Sporo jest młodych, którzy pracują w kompleksie jako wolontariusze, albo zajmują się sprawami duchowymi. My chcemy to tylko trochę poobserwować.
Na drugi dzień – w niedzielę rano okazuje się że w naszej noclegowni nie da się zjeść żadnego śniadania bo jak tłumaczą nam Rumuni, przed świętą liturgią się nie je. Wychodzę więc na wieś w poszukiwaniu jedzenia, tam jednak jest podobnie i wszystko jest zamknięte. Z braku lepszego zajęcia, (i braku porannej kawy) idziemy więc w stronę klasztoru, gdyż już jakiś czas trwa tam niedzielne nabożeństwo, na miejscu jest już spory tłum ludzi. Sporo z nich rozmawia z tutejszymi zakonnikami, którzy wyglądają jakby zostali żywcem przeniesieni z XIX wieku, mają niesamowicie fascynujące twarze i ubrania, oraz bardzo długie brody. Gdyby zrobić im zdjęcia przy pomocy jakiejś archaicznej metody fotograficznej, odbiorcy z całą pewnością uznaliby, że są to zdjęcia osób z początku XX albo z XIX wieku. Część z nich ma zupełnie nie spotykane nigdzie indziej rysy twarzy, albo po prostu takie wrażenie potęguje dodatkowo ich ubiór. Spędzamy tam przedpołudnie odwiedzając przyklasztorne muzeum, przyglądając się ludziom i zamieniając z niektórymi kilka słów, albo wymieniając uśmiechy. Większość tych stojących na zewnątrz jakoś strasznie nie przejmuje się wydarzeniami i luźno sobie rozmawiają, natomiast ci przebywający w środku świątyni, w której znajduje się grób świętego Stefana, bardzo przeżywają całą ceremonię. Niektóre kobiety na przykład płaczą i skulone leżą na podłodze. Obok nich trwa nieustanna sesja fotograficzna – pod grobem Stefana kolejka ludzi nieprzerwanie robi sobie zdjęcia i autoportrety. Niedzielna liturgia trwa na oko dobre pięć godzin, pod koniec pojawia się coraz więcej ludzi. Okazuje się, że po trwającym tyle czasu nabożeństwie wszyscy biorący w nim udział jedzą wspólnie obiad i każdy niezależnie od tego czy jest z zewnątrz czy jest mieszkańcem wioski jest na niego zaproszony. Spory kawałek otoczonego murem klasztoru to dużych rozmiarów zadaszona jadłodajnia. Jak już udaje nam się ustalić gdzie należy do niej pójść, od razu zostajemy posadzeni i zaproszeni do jedzenia. Obiad jest bardzo pyszny a zakonnicy dokładają go więcej i więcej. Własnoręcznie roznoszą jedzenie i obsługują wiernych, a na końcu sprzątają ze stołów. Ten fakt robi na mnie pewne wrażenie, przypuszczam że w wielu innych miejscach tego typu, zamiast zakonników robiłyby to jakieś “panie do sprzątania”, tutaj to oni własnoręcznie służą swoim gościom. Jemy jakąś tradycyjną ciorbę, a potem przepyszne sarmale z do których podana jest robiona na miejscu bryndza, gdyż klasztor posiada między innymi własne owce w dużej liczbie, a na deser prawdziwy cozonac. Ta gościnność i podejście do sprawy, częściowo rekompensują mi wcześniejsze nieco dziwne odczucia. Niemniej jednak na następny dzień planujemy już stąd wyjechać, bo nie mamy tam nic więcej do roboty, oprócz przyglądania się klasztornemu życiu i przebywania z ludźmi bardzo intensywnie zajmującymi się sprawami duchowymi. Muszę przyznać, że było to ciekawe doświadczenie.