Trochę się obawiałam, że najbardziej turystyczne miasto na Jawie, pod pewnymi względami będzie nieco przypominało Bangkok. Na szczęście moje obawy okazały się mocno przesadzone. Białych turystów jest wprawdzie dużo więcej niż we wszystkich innych miejscach które na Jawie odwiedziliśmy, ale porównując z Tajlandią nie ma ich tutaj prawie wcale. Z wyjątkiem dwu, może trzech ulic na których wyraźnie panoszy się turystyczny kwartał, reszta jest normalna. Zaś słynna ulica Malioboro to atrakcja zarówno dla przybyłych z zagranicy jak i dla indonezyjskich przyjezdnych. Głośniki umieszczone przed sklepami z rykiem informują o promocjach a rzeka ludzi idzie wolnym tempem i oddaje się zakupowemu szaleństwu. Wraz z nimi idzie tłum żebraków, grajków i naganiaczy, którzy zapraszają by obejrzeć sklepy, obnośnych sprzedawców rozmaitych dóbr. Podczas deszczu pojawiają się nawet ludzie z parasolami do wynajęcia pozwalający przejść pod nim niezadaszone kawałki ulicy. Przed sklepami leżą stosy towaru, króluje najtańszy batik, mnóstwo strasznie kiepskich t-shirtów i chińska tandeta. Nieco dalej za kwartałem turystycznym możemy już zjeść coś pysznego w normalnej cenie, skorzystać z pralni cztery razy taniej, czy zmienić pieniądze po niezłodziejskim kursie. Dzielnica jest niewielka, więc wyjść poza nią można bardzo szybko i łatwo. Czasem ktoś nas w niej zaczepi, oferując wizytę w “galerii” batiku, albo wycieczkę na Bromo, jednak tacy ludzie są tutaj mało natarczywi, wystarczy krótko odpowiedzieć im nie, lub po prostu nie wdawać się w dłuższe rozmowy i nie wylądujemy przez nich w żadnym dziwnym miejscu w którym stracimy czas i/lub nerwy. Mentalność Indonezyjczyków też jest trochę inna, ich determinacja i bezczelność są zdecydowanie mniejsze niż w Tajlandii.
Yogyakarta w porównaniu z Solo wygląda jak normalne azjatyckie miasto. Całkiem uporządkowane i tylko miejscami chaotyczne i zapuszczone. Tu udało się Indonezyjczykom w niezłym stopniu zapanować nad przestrzenią miejską. Miasto jest kulturalnym i naukowym centrum Jawy, za sprawą swojej bogatej przeszłości i licznych szkół i uniwersytetów. Zostajemy w niej dłużej niż początkowo zakładaliśmy bo trafiamy na kolejny festiwal – XXIV Kesenian Yogyakarta, poświęcony szeroko pojętej sztuce. Zresztą prawie zawsze można tu trafić na jakąś imprezę kulturalną, bo w mieście non stop coś się dzieje. Kulturalne wydarzenia są wypisane w charakterystycznych czarno-białych gazetkach Yogya Ad, które można zdobyć w informacji turystycznej na Malioboro i w wielu innych punktach. Trafić na jakiekolwiek wydarzenie jest dużo prościej, bo ulice nie wyglądają jakby właśnie zostały zbombardowane przez wrogie siły, mają normalne tabliczki z nazwami jak wszędzie indziej na świecie. Dzięki temu oglądamy na przykład koncert rockowych zespołów ponoć z całej Indonezji, na którym występowały gwiazdy takie jak Slamet Man, Andrawina, Ahmad Dhani, Untung Basuki chociaż niewiele z niego pamiętam, gdyż cały przegadaliśmy ze studentami tutejszych uniwersytetów. Widać, że w tym mieście uczą się ludzie należący do przyszłej intelektualnej śmietanki tego kraju, nieźle orientują się w świecie i mają trzeźwy osąd. Może dzieje się tak dlatego że Indonezja jest krajem trochę odizolowanym, z którego nie tak łatwo wyjechać. Mam nieodparte wrażenie, że są oni ciekawszymi ludźmi, niż ich przeciętni rówieśnicy z Europy, którzy mają wszystko i już raczej nic się im nie chce. Przez moment można poczuć się jakbyśmy byli w jakimś zachodnioeuropejskim kraju, ale parę dekad wcześniej. Na tych ludzi pewnie po studiach czeka praca, bo krajowi brakuje wykształconych specjalistów. Niesamowicie kontrastują z tłumami ulicznych grajków, sprzedawców wszystkiego, rikszarzy – ludźmi często w ich wieku, którzy pracują za marne grosze na przykład sprzedając gazety za kilkaset rupii lub nie mają pracy wcale i wegetują z dnia na dzień. Nasi rozmówcy nie należeli do bogatej bananowej młodzieży, ale nie wyjeżdżając nigdy ze swojego kraju, sprawiali wrażenie że mogliby pochodzić skądkolwiek. Mnóstwo ludzi w ich wieku nigdy nie będzie miało takiej szansy, bo ich celem jest przeżycie kolejnego dnia.
W ramach festiwalu odbywa się też nocny targ w Forcie Wredeburg gdzie wystawiają się twórcy współczesnego i tradycyjnego rękodzieła, oraz designu reklamując przy okazji rejony Indonezji z których pochodzą. Strasznie długo rozmawiamy z kobietą z wyspy Sumba, która bardzo polecała swoją wyspę i zachęcała do jej odwiedzin. Oprócz tego trafiamy także na paradę uliczną podczas której prezentują się wszystkie szkoły i uniwersytety z miasta. Po tym wszystkim dochodzę do wniosku, że alternatywna kultura w tym mieście ma się nie najgorzej, ale jest to chyba jedyny wyjątek w skali kraju. Miasto ma bardzo specyficzny klimat. Da się w nim odczuć atmosferę pewnej tolerancyjności. Warto obejrzeć na przykład ten film, by móc zdać sobie z tego sprawę.
W Yogyakarcie można, a nawet według papierowych przewodników trzeba, odwiedzić parę zabytków, ale moim zdaniem nie wszystkie warte są odwiedzenia. Dzień po przyjeździe, gdy rano wychodzimy z hotelu i idziemy coś zjeść, zaczepiają nas cztery dziewczęta w hidżabach, których imion nie udało się nam zapamiętać. Mówią że są uczennicami, które w ramach praktyki muszą rozmawiać po angielsku z obcokrajowcami. Na oko wyglądają na jakieś dwanaście lat a okazuje się, że są prawie pełnoletnie. Dwie mówią bardzo dobrze po angielsku a dwie prawie wcale. Jako że bardzo chcemy poznać mentalność indonezyjskich nastolatek w hidżabach, spędzamy z nimi pół dnia i idziemy między innymi do Kratonu, gdyż bardzo polecają nam żebyśmy tam poszli. Kraton to straszna nuda i z czystym sumieniem mogę stwierdzić że nie warto tam iść. Tłum białych turystów namiętnie fotografuje prawie puste sale i przedmioty, których zastosowania przeważnie nie rozumie, bo to fragmenty mebli, odznaczenia, elementy wystroju pałacu, fotografie, umieszczone w gablotach z informacjami w Bahasa Indonesia, których pilnują znudzeni strażnicy. W dodatku są tam jakieś straszne kombinacje z mówiącym po angielsku przewodnikiem, za którego trzeba zapłacić (wprawdzie grosze) ale go nie ma, a prawdziwy może być ale za wyższą opłatą, której nie uiszczamy. Przypuszczam że dzieje się tak dzięki wszechobecnej korupcji. Gdyby nie to, że mogliśmy poznawać horyzonty umysłowe indonezyjskich nastolatek podczas zwiedzania, chyba umarlibyśmy z nudów. Jedna z lepiej mówiących dziewcząt rozmawiała przez cały czas z moim małżonkiem w towarzystwie tej która nie mówiła prawie wcale, druga z dziewczyn wraz ze swoją “satelitką” rozmawiała ze mną. Moja rozmówczyni była strasznie wzorową dziewczyną z mocno wielodzietnej rodziny, która bardzo dużo uczyła się i ciężko pracowała. Gdyby porównać ją z nastolatkami z Polski, które przeważnie mają mnóstwo możliwości i bardzo mało chęci i motywacji, widać że Europa niedługo zostanie nieuchronnie pożarta przez Azję ;). Nasze nastolatki niechętnie mówiły o sobie, bo były w grupie i inne koleżanki mogłyby podsłuchać, za to nas strasznie się o wszystko wypytywały. Także o wieprzowinę alkohol, śnieg, zimę i inne niezwykłe dla nich tematy. Nie wiem dlaczego od przyjazdu cała chmara Indonezyjczyków, także tych statecznych i bardzo poważnych, zdążyła już zapytać nas czy widzieliśmy śnieg i jaki on jest. Trudno oprzeć się wrażeniu że są trochę dziecinni.
Podczas naszej kilkugodzinnej rozmowy, kazałam nastolatkom napisać na kartce nazwiska indonezyjskich muzyków, których same słuchają i polecają mi obejrzeć sobie na Youtube. Napisały mi ze 30. Nie mam jej w tej chwili bo niestety gdzieś ją zgubiłam. Pamiętam tylko, że były to same okrutne gnioty. Bardzo ugrzeczniony pop, bez wyrazu jaki można spotkać wszędzie na świecie, ale bez “lokalnego pazura” gdzie młodzi mężczyźni z mocno nażelowaną fryzurą śpiewają sentymentalne kawałki. Kiedy już rozstajemy się z nimi siadamy na dłuższą chwilę obejrzeć sobie przedstawienie wayang golek, z towarzyszącą jej muzyką gamelanu, które pokazują w Kratonie. Przybiegają do nas ludzie z kamerą i zadają dziwne pytania bo jako jedyni oglądaliśmy przedstawienie tak długo. Większość turystów rzuca na nie okiem i idzie dalej a pałac tak się stara umilić im czas. No cóż, w końcu przesiedzieliśmy tych ładnych kilka godzin w Solo podczas dwudniowego festiwalu gamelanu, więc w odbiorze indonezyjskiej sztuki jesteśmy wprawieni. Poza tym byliśmy wyczerpani nieustanną konwersacją z nastolatkami i chcieliśmy nieco odpocząć. Zleceniodawcy naszych rozmówców nie pomyśleli o tym, że fajnie byłoby rozumieć o czym jest przedstawienie, bo niestety nie było o tym żadnych informacji. Może pomogła by im jakaś ulotka informacyjna, jakie rozdaje się u nas przed spektaklami operowymi, albo dyskretne wyświetlanie napisów?
Jedynym zabytkiem Yogyakarty w którym bardzo mi się podobało i który zdecydowanie mogę polecić, jest Taman Sari zwany po polsku Pałacem Wodnym. Lubię miejsca delikatnie zapuszczone i nieodnowione, które dzięki temu trochę żyją własnym życiem. Taman Sari to architektoniczne pomieszanie z poplątaniem, styl jawajski połączony z europejskimi wpływami. Po drodze do wodnego pałacu odwiedzamy miejsce gdzie handluje się ptakami. Jawajczycy mają istnego fioła na punkcie małych śpiewających ptaków. Przed każdym szanującym się domem, sklepem albo hotelem wisi zazwyczaj kilka klatek. Na pięknie i czysto śpiewające ptaki są w stanie przeznaczyć nieraz bardzo duże pieniądze. Po wyjeździe z Jawy strasznie mi tego brakowało. Jest to wręcz cudowny zwyczaj w porównaniu z hałasem generowanym przez namiętnie używane w Azji ryczące głośniki, tylko nie wiem czemu istnieje tam także moda na sprzedawanie niektórych ptaków sztucznie farbowanych, kąpanych w kolorowych barwidłach. Nie dość że taki ptak wygląda potwornie będąc na przykład fluorescencyjnie różowym, to jeszcze pewnie musi mieć niezłą traumę, że nabawił się takiego koloru. Jest to oburzające i absurdalne, ale właśnie takie podejście do zwierząt mają Azjaci.
Przechodząc wzdłuż i wszerz przez turystyczną dzielnicę, nieraz parę razy dziennie bo mieszkamy na jej końcu, często różni ludzie wręczają nam ulotki o przedstawieniach teatralnych, czy wycieczkach. Dla przykładu cena przedstawienia dla turystów, podczas którego prezentowane są sceny z Ramajany, wraz z muzyką na żywo i kolacją, wynosi 200 000 rupii. W Solo podobne przedstawienie obejrzeliśmy za 2000 albo 3000 rupii bez kolacji, bo w teatrze. To, że są ludzie którzy decydują się za takie pieniądze, niewyobrażalne dla przeciętnego Jawajczyka, wziąć udział w takim wydarzeniu sprawia, że ceny wszystkiego dla nas są trochę wyższe. Nie przeszkadza mi to bo zazwyczaj różnice są niewielkie a ludziom zbytnio się nie powodzi, więc niech zarobią sobie coś ekstra. Nie da się tak niestety powiedzieć o cenach transportu i to chyba jedyny minus jeżdżenia po Indonezji. Do Yogyakarty powoli wkradają się wszystkie problemy związane z masowym ruchem turystycznym, powodowane przez dużą różnicę w statusie materialnym przyjezdnych i lokalnych i chęć szybkiego i nie zawsze uczciwego wzbogacenia się tych ostatnich. Ogólnie pobyt w tym mieście był bardzo sympatyczny a ludzie na prawdę ciekawi, jeśli jednak popularność tego miasta będzie wzrastać być może za jakiś czas w pewnej jego części zrobi się nieco mniej sympatycznie.