No i stało się. Całkiem szybko po poprzedniej wizycie, los znowu rzucił nas na Penang. No to zostaliśmy tydzień i prawie na nic więcej w Malezji nie starczyło nam już czasu. Skoro mając na cały wyjazd w sumie miesiąc, zamiast poznawać nowe miejsca, poświęcam tydzień na zostanie w tym samym w którym już byłam, to musi ono być wyjątkowe. Zresztą już o tym pisałam. Co można tam robić przez cały tydzień? Bez pośpiechu przyglądać się chyba najbardziej fascynującej mikro społeczności (mieszance kultur i religii) jaką kiedykolwiek widziałam. I oczywiście po kolejnym tygodniu nadal nie mam dosyć i koniecznie muszę tam wrócić na dłużej. Co zmieniło się od 2012 roku kiedy poprzednio tutaj byliśmy? Ano na przykład w niektórych miejscach zrobiło się tak:
Oby tylko niebawem całe historyczne centrum nie stało się martwą dekoracją jak jakaś Wenecja. Na szczęście nadal jest jeszcze w miarę spokojnie i leniwie. Na razie większość stanowią lokalni azjatyccy turyści. Niemniej jednak już zrobiło się dużo bardziej turystycznie, co widać chociażby po cenach noclegów. W samym centrum nie znajdziemy już “na pęczki” niedrogich noclegów, jak kilka lat temu a hotel w którym poprzednio mieszkaliśmy przestał istnieć (zawsze takie wybieramy).
Poprzednio pisałam Wam, że do oglądania i jedzenia jest tutaj bardzo dużo ze względu na szaloną wręcz różnorodność. Na lotniskach, dworcach w hotelach (i w informacji turystycznej) już poprzednim razem w 2012 roku, można było znaleźć na przykład dosyć obszerne i sensowne materiały na temat lokalnego “food heritage”, albo unikatowego street artu. W tej chwili opisanych zagadnień lokalnego dziedzictwa kulturowego i materialnego jest znacznie więcej. Wydawane są w formie książeczek i monograficznie opisują na przykład lokalne chińskie świątynie klanowe, albo tradycyjne sklepy (byłam w kilku), wytwórców lokalnych przysmaków, czy też dziedzictwo materialne i niematerialne zamieszkujących wyspę muzułmanów. Jako że nie jesteśmy zbyt pilni, ze zdobytych materiałów skompilowaliśmy własny zestaw miejsc w których jeszcze nie byliśmy i wybitnie lokalnych potraw których jeszcze nie jedliśmy. Zresztą Penang staje się (przynajmniej dla bogatszych Azjatów) mekką street foodu. Bardzo popularne dzięki tanim lotom są wyjazdy weekendowe, gdzie przez większość czasu chodzi się po lokalach i relacjonuje swoje kulinarne podboje na portalach społecznościowych. Ponoć można tutaj zjeść “wszystko” w cenach o wiele niższych niż na przykład w Tokio czy Seulu, stąd cała masa turystów z nieco dalszego wschodu. Takich rewelacji dowiedzieliśmy się siedząc w jednej z najbardziej kultowych nocnych jadłodajni, ale o tym za chwilę.
Do wielu miejsc przynajmniej w jedną stronę szliśmy piechotą, albo wsiadaliśmy do transportu publicznego przeszedłszy wcześniej parę kilometrów żeby pooglądać okolice, dużo razy też się gubiliśmy, dzięki temu nie zaliczaliśmy tylko kolejnych miejsc punkt po punkcie, ale sporo mogliśmy się “napatrzeć”. Komfort bycia gdzieś nie po raz pierwszy sprawia, że nie ciągnie nas w żaden sposób do popularnych wymienianych we wszystkich materiałach miejsc, bo niektóre z nich “zaliczyliśmy” za pierwszym razem.
Najciekawsze w tym wszystkim jest totalne kulturowe wymieszanie wszystkiego ze wszystkim. W wersji azjatyckiej wygląda to lepiej niż w europejskiej. Może dlatego że na te tereny wszyscy przybyli w tym samym czasie i od tej pory nauczyli się jakoś obok siebie koegzystować. Oczywiście nie mam tutaj na myśli że wszyscy mieszają się z sobą i przenikają wbrew barierom jakie tworzą narodowości, zwyczaje i wyznania – ludzie raczej obracają się przede wszystkim we własnych społecznościach, ale na jednej ulicy koegzystują z sobą bez większych problemów chińska świątynia, meczet i przeróżne hinduskie biznesy. Nikt nikogo nie nienawidzi i nie pragnie wyspy tylko dla siebie. Chińskie lokale z wieprzowiną i alkoholem stoją tuż nieopodal jadłodajni halal i nikt nie chce palić ani niszczyć konkurencji, wszyscy zajęci są zarabianiem pieniędzy. Nikt nie biadoli że obok niego mieszkają jacyś odmieńcy. Chodząc ulicami Penangu trudno do końca uwierzyć w to co się widzi, bo ma się odczucie jakbyśmy na przestrzeni kilkuset metrów, teleportowali się kilkakrotnie do różnych krajów. Po tygodniu spędzonym tutaj rzeczywistość znacznie mniej mnie dziwi. Pomieszanie wpływów jest tak duże że co chwilę przenosimy się z Chin do Indii zahaczając o Indonezję, Birmę czy Tajlandię a wszystko to także z domieszką wpływów arabskich.
Jak więc tym razem plątaliśmy się po Penangu? Bardzo chaotycznie i przypadkowo. Najpierw pojechaliśmy do
Bat Cave Temple
W buddyjskiej ( i hinduistycznej) części Azji dość typowe są świątynie poświęcone różnym zwierzętom. Oddaje się im cześć, bo w takiej formie możemy się przecież odrodzić w kolejnym życiu. Niektóre, jak słynna tajska świątynia tygrysów przy okazji robią obrzydliwy biznes na cierpieniu zwierząt, jednak większość z nich powstała w sposób naturalny, a nie z potrzeby zarobienia na turystach – po prostu niektóre zwierzęta z jakiś przyczyn otacza się w danym miejscu kultem. Czy same zwierzęta się z tego cieszą to już inna sprawa, ale taka jest tam tradycja i trudno się z nią sprzeczać. Świątynia nietoperzy na Penangu powstała około roku 1917, początkowo na zupełnym odludziu. W jaskini medytował znany mnich mistrz feng shui, który ochronił nietoperze przed szkodliwym działaniem człowieka. Świątynia poświęcona jest lokalnemu bóstwu Tua Pek Kong, który jest bogiem powodzenia bogactwa i dobrobytu. Przed ołtarzem poświęconym temu bogu, zostawia się puszki z piwem Guinness i innymi wysokoenergetycznymi napojami. Świątynia jest zupełnie spokojna i kameralna. Leży na uboczu z dala od popularnych na wyspie miejsc, nieco dalej zaczynają się zalesione stoki Bukit Bengara. Po wyjściu z autobusu idzie się kawałeczek pod górę wzdłuż chaszczy i na wpół zburzonych domów. Kiedy tam byliśmy, jedynie kilku Chińczyków postanowiło rano przed pracą wpaść do niej i zapalić kadzidło lub złożyć niewielką ofiarę. Turysty (oprócz nas) nie spotkaliśmy ani jednego. W świątyni znajduje się jaskinia w której mieszkają prawdziwe, całkiem sporych rozmiarów nietoperze. Ludzie co chwilę wchodzą do tej samej jaskini i trochę im chyba przeszkadzają paląc ofiarne lampki.
Burmese Temple
W zupełnie innym miejscu na wyspie, w północnej części Georgetown, znajduje się świątynia birmańska. Trochę błądziliśmy zanim udało nam się w końcu do niej dotrzeć. Jest to ponoć jedyna świątynia birmańskiego buddyzmu znajdująca się poza Birmą. W kraju tym panuje buddyzm Theravada, taki sam jaki dominuje w Tajlandii. Świątynia pochodzi z 1803 roku i znajdują się w niej niesamowicie piękne zdobienia z drewna tekowego, oczywiście wykonane ręcznie. Świątynia zajmuje całkiem spory teren, na którym rozpościera się zadbana zieleń. W normalny dzień miejsce jest niezwykle spokojne. Główny pawilon świątyni robi oszałamiające wrażenie dzięki ażurowym rzeźbieniom i pięknym posągom licznych buddów w pełnych gracji póz. Budynek jest bardzo przewiewny – jest w nim względnie chłodno bez jakiejkolwiek klimatyzacji, dzięki wykorzystaniu naturalnych ciągów wentylacyjnych. Choćby z tego względu warto tam pojechać, żeby zobaczyć jak niezwykle się kiedyś budowało. Teraz w Azji zazwyczaj stawia się ohydne betonowe klocki, które zużywają masę prądu bo bez gargantuicznej mocy klimatyzacji nie sposób nijak tego schłodzić.
Niektóre bardziej współczesne ozdoby w ogrodzie odrobinę przypominają Licheń, jednak zrobione są z większym wyczuciem i gracją ale trochę ocierają się już o religijny kicz. Inne fragmenty świątyni starzeją się jednak z godnością i posiadają wspaniały klimat. Miejscami gdzieniegdzie odchodzi farba i budynki nabierają tej charakterystycznej tropikalnej patyny, którą bardzo uwielbiam, a która powstaje w wyniku smagania budynków ulewnymi deszczami i wysoką wilgotnością przez cały rok.
Będąc już w temacie świątyń, naprzeciwko znajduje się świątynia tajska. Tak długo zeszło nam w świątyni birmańskiej że tajską właśnie zamykali, ale pozwolili nam na szybko wpaść do niej i zobaczyć jak jest w środku.
Thai temple czyli Wat Chaiyamangalaram
Znajduje się naprzeciwko świątyni birmańskiej. Pierwsza świątynia powstała około 1900 roku na terenie podarowanym w 1845 społeczności tajskiej zamieszkującej Penang, przez samą królową Wiktorię. Dawna świątynia nie zachowała się do czasów współczesnych – została znacząco przebudowana i prezentuje współczesne tajskie budownictwo sakralne. Świątynię wybudowali tajscy mnisi. Znajduje się tutaj trzeci co do wielkości leżący Budda na świecie, ale to chyba wszystko co pozytywnego można o tej rzeźbie napisać. Jest mocno ludowa, ale w wydaniu za jakim chyba niezbyt przepadam. Natomiast na postumencie na którym leży Budda znajdują się rozliczne wnęki na urny z ludzkimi prochami. Najchętniej pooglądałabym sobie rozliczne twarze ludzi przez co najmniej godzinę, ale ze świątyni każą szybko nam wychodzić. Nie wiem czy wstawić tam swoją urnę mogą jedynie członkowie tajskiej diaspory, czy też wyznawcy buddyzmu therawada, czy też osoby, które po prostu za to wystarczająco zapłaciły i uznano, że liczba ich zasług była wystarczająca by spocząć w tak szacownym miejscu, niemniej jednak wygląda to super i w sumie to zazdroszczę wszystkim mieszkańcom urn, że tak fajnie prezentują się po śmierci. W świątyni oprócz ogromnego leżącego budy znajdują się liczne ważne przedstawienia typowe dla tajskiej odmiany tej religii, oraz posągi słynnych mnichów o których można poczytać na przykład tutaj.
Kapitan Keling Mosque
Na końcu, jeśli jesteśmy już w temacie odwiedzonych tym razem świątyń, będzie też meczet – ten najsłynniejszy i najbardziej charakterystyczny na Penangu. Pochodzi z 1801 roku, wybudowany przez hinduskich muzułmańskich kupców – Tamilów. Ostatnio nie mieliśmy okazji zobaczyć go od środka. Teraz zaś udało się nam tam wejść, ale byliśmy bardzo krótko. Zazwyczaj tak się składa że najwięcej czasu spędzamy w meczetach. Jako że są przeważnie dosyć puste, by nic nie rozpraszało wiernych od oddawania czci Bogu, nie ma tam zbyt długo czego oglądać, ale zazwyczaj ktoś zaczyna z nami rozmawiać. Jakoś tak się składa że muzułmanie są chyba najbardziej otwarci i kontaktowi, albo po prostu takie mamy szczęście. Tym razem też mieliśmy szczęście, ale innego typu bo przed rozmową ocalił nas azan, czyli wezwanie na modlitwę. Kiedy tylko weszliśmy na dziedziniec zostaliśmy zawróceni do stojącego nieco dalej budynku, żeby rzekomo zapoznać się z zasadami obowiązującymi w świątyni. Przywitał nas starszy już wiekiem brodaty imam (pochodzenia malajskiego) i poczęstował wodą. Ze zdumieniem zauważyliśmy ogromne kolorowe tablice, służące do nauczania islamu, swoją retoryką bardzo mocno przypominające nauki świadków Jehowy :). Świat przedstawiony na nich jest idealnie czarno-biały. Tylko na wybrańców z ich odłamu czeka oszałamiające zbawienie, a na wszystkich innych przygotowane są straszliwe kary piekielne. Słuszna jest tylko jedna jedyna wiara. Imam prezentował najczystszy wahabizm i właśnie się rozkręcał, na szczęście przerwało mu wezwanie na wieczorną modlitwę. Oczywiście poprosił nas byśmy na niego zaczekali, jednak słuchanie tak koszmarnie jednostronnej, konserwatywnej, tępej i topornej wersji obojętnie jakiej religii, przyprawia mnie o mdłości (tak samo jak i niektórych przejawów naszego rodzimego katolicyzmu) więc wzięliśmy nogi za pas. Niestety nie zdążyłam się zapytać kto tak hojnie inwestuje w nauczanie anglojęzycznych przybyszów, czy to Malezja, czy może jednak Arabia Saudyjska i byłam tym faktem mocno niepocieszona. Najgorsze chyba rzeczy imam mówił o swoich sąsiadach hinduskich muzułmanach, zupełnie odżegnując ich od czci i wiary, a przecież meczet powstał właśnie dzięki nim.
Nasi Beratur Stall
Jeśli już jesteśmy przy tym meczecie, przeskoczmy może na znacznie przyjemniejszy temat jedzenia. Otóż w budynku leżącym tuż przy ogrodzeniu meczetu w kompletnie odjechanych godzinach działa jedna z najsłynniejszych jadłodajni na Penangu. Normalnie dosyć trudno w niej zjeść. Akurat mieszkaliśmy bardzo blisko i codziennie wieczorem tamtędy przechodziliśmy, więc dwa razy się udało. Lokal jest czynny w kompletnie niemożliwych godzinach bo od godziny 22 do około 2 w nocy, czyli tradycyjnie w porze między dwoma muzułmańskimi modlitwami. Czasem już o 20 ustawia się do niego kolejka. Okazuje się że w Azji można otwierać swój biznes niemal w środku nocy na dwie-trzy godziny (czasem lokal zamyka się wcześniej, bo wszystko zostaje już sprzedane i zjedzone) i przy okazji być jednym z najsłynniejszych street-foodowych lokali na całej wyspie :). Lokal sprzedaje tylko jedną potrawę – nasi kandar, za to robi ją tak perfekcyjnie, że przed ich marnie wyglądającym stoiskiem ustawia się kolejka ludzi ze wszystkich stron świata, lokalnych i turystów i czeka czasem na przykład godzinę (nieraz w deszczu) na wolny stolik, przy czym przez “stolik” należy rozumieć miejsce na małym plastikowym krzesełku i z nogami pod brodą. Nasi kandar to potrawa, którą każdy komponuje sobie sam. W jej skład wchodzi ryż i aksamitny, idealnie wyważony w smaku sos curry, oraz różne dodatki w rodzaju bakłażana, świeżego ogórka, jajka pod różną postacią, ogromnych i genialnie przyrządzonych niemożliwie chrupiących krewetek czy kalmarów i różnych rodzajów soczystego mięsa o idealnej konsystencji, oczywiście bez wieprzowiny (jadłodajnia jest halal). Cena potrawy rośnie w zależności od ilości mięsnych dodatków, lecz kosztuje mniej więcej tyle samo co w każdej innej ulicznej jadłodajni.
Przed godziną 22 w tym samym lokalu działa inna jadłodajnia. Nie jest ona tak sławna jak ta nocna, o której szyld informuje, że posiada niezmienną tradycję od roku 1943. W nocy przed lokalem widać nieraz chaotycznie zaparkowane samochody i policję straszącą sygnałami świetlnymi i dźwiękowymi kandydatów do wystawienia mandatu. W tym miejscu jest bowiem bezwzględny zakaz parkowania, ale sporo osób niewiele sobie z tego robi i woli zatrzymać się na kultowe jedzenie. Na resztki pod stołem czekają zmanierowane, tłuste koty. Jedzenie tam jest dość męczące. Nie dość, że w środku nocy i wymaga czekania i stania w kolejce, to jeśli już zdobędziemy swoją porcję, nad naszą głową stoją kolejni wygłodniali kolejkowicze z zazdrością patrząc na nasz talerz, a koty usiłują skorzystać z chwili nieuwagi i przechwycić coś dobrego. Nikt jednak na to nie zważa, a wszystkie te przeszkody tylko dodają smaku wyjątkowemu jedzeniu.
Hainan Chicken Rice
Kolejne kultowe jedzenie, z którym zapoznaliśmy się tym razem, pochodzi z chińskiego kręgu kulturowego. Słynne lokalne znajdują się na Lebuh Cintra na przykład nieopodal niesamowicie sławnej, wymienianej we wszystkich materiałach chińskiej piekarni Leong How Keng’s bakery shop, która słynie z tarty kokosowej i fasolowych ciastek (a działa od trzech dekad). Nieopodal piekarni działają lokale specjalizujące się w kaczce i kurczaku. Pracują przed południem, tak że około 14 zostają już tylko zupełne resztki. I na takie właśnie resztki załapaliśmy się my. Właściciel podrapał się po głowie i stwierdził, że spróbuje jeszcze skombinować nam 2 porcje. Zazwyczaj unikam jedzenia kurczaka (ale kaczki w lokalu obok już nie było) bo jest to chyba najstraszniej naszpikowane chemią mięso, lecz to danie było po prostu oszałamiające. Przyprawione unikatowym sosem sojowym mięso o idealnej wprost konsystencji z warzywnymi dodatkami. Właściciel opowiedział nam, że jest czwartym pokoleniem imigrantów z chińskiej wyspy Hainan. Od kilkudziesięciu lat w lokalu przygotowuje się tylko jedną potrawę – kurczaka po hainańsku. Wszystkie ściany wyłożone są artykułami z gazet na temat słynnego kurczaka i serwującej go rodziny, a receptura dopracowywana jest od czterech pokoleń. Chciałam zrobić zdjęcie właścicielowi, ale właśnie kończył pracę i wyglądał strasznie. Był cały czerwony i spocony w poplamionych sosem i tłuszczem ubraniach, jakby właśnie wrócił z frontu lub dowodził jakąś skomplikowaną operacją. Dziennie przyrządza wraz z kilkoma pracownikami kilkadziesiąt kurczaków, a sekret sosu jest pilnie strzeżoną tajemnicą rodzinną.
Zostając w temacie jedzenia, a w szczególności przypraw, symbolami Penangu oprócz palmy betelowej , znajdującej się na godle i fladze wyspy, jest muszkatołowiec. To właśnie nadzwyczajna obfitość tych dwu roślin zadecydowała że Penang stał się jedną z pierwszych posiadłości Imperium Brytyjskiego w Azji. Pod ich panowaniem Penang stał się centrum produkcji przypraw Azji Południowo-Wschodniej, co złamało monopol Holendrów na handel kolonialnymi dobrami. Gałka muszkatołowa była w przeszłości dla wyspy surowcem niezwykle ważnym, dzięki któremu stała się jedną z “pereł Orientu”.
Gałka muszkatołowa i jej przetwory
Na Penangu możemy na przykład wypić różne dziwne napoje ze świeżej gałki. Są straszliwie jadowite, bo dosyć pikantne i nie pomoże nawet zasypanie napitku dużą ilością cukru. Zdecydowanie nie warto go pić na pusty żołądek. Niemniej jednak, pomimo jego mocy, nie zaobserwowałam na sobie żadnego oddziaływania halucynogennego. Handlem wyrobami z gałki zajmują się na Penangu Chińczycy. Oprócz samej przyprawy, czyli pestki, kupimy też tutaj suszony owoc gałki, czy suszoną czerwoną otoczkę (osnówkę) pestki. Warto też zaopatrzyć się w olejek eteryczny, który znacząco pomaga na kontuzje, dolegliwości i bóle związane z mięśniami. Wytwarzają go chińskie rodziny od pokoleń handlujące tym surowcem, więc jak dla mnie jest to wiarygodne źródło jego pochodzenia. Kupiony od nich olejek na prawdę pomaga i leczy różne bóle, jest rewelacyjnym, silnie przeciwzapalnym składnikiem maści na mięśnie a jego zapach jest genialny 🙂
Na koniec tej części może coś z zupełnie innej beczki. Miejsce stworzone z myślą o obcokrajowcach, by mogli pooglądać sobie tropikalne przyprawy, nawiązujące do historii wyspy, która rozwinęła się dzięki handlowi tymi właśnie dobrami.
Penang Tropical Spice Garden
To całkiem fajny pomysł umożliwiający ludziom nie żyjącym na co dzień w tropikalnym klimacie pooglądać popularne rośliny w tym przyprawy i zioła w sumie około 500 gatunków. Rośliny są dokładnie opisane, wszystkiego można dotknąć i powąchać. Oczywiście o żadnej prawdziwej “tropical adventure” jak twierdzi strona internetowa parku, raczej nie może być mowy. Jest to po prostu niewielkich rozmiarów ogród z ładnie opisanymi najpopularniejszymi roślinami. Czasem można poczytać o nich także ciekawe anegdoty legendarne, religijne i historyczne. Na terenie parku znajduje się także sklep z o wiele za drogimi ziołami, przyprawami i kosmetykami, a także szkoła gotowania. Fajnym pomysłem jest na przykład pokazanie do czego można wykorzystać lokalne olejki i zioła. W jednym miejscu pracownicy parku częstują aromatycznymi herbatkami z lokalnych ziół czy też można posmarować się na komary olejem z dodatkiem cytronellowego olejku eterycznego. Jest ich oczywiście pod dostatkiem i niespecjalnie przejmują się tym, że posmarowaliśmy się czymś co ma je odstraszyć. Dzięki wizycie w Ogrodzie Przypraw wiem już jak wygląda pieprz, imbir czy słynna palma betelowa. Najfajniejsze jest to że Malezję zamieszkują dwie mniejszości narodowe mające największy wpływ na kulturę całego kontynentu: Chińczycy i Hindusi. Mogłam także przekonać się jak pachną wszystkie najważniejsze przyprawy i zioła w obydwu kuchniach. Dzięki temu zioła takie jak tulsi, liście curry czy galangal nie stanowią już dla mnie obiektu nieznanego. Można także dowiedzieć się jakie rośliny są wybitnie trujące, a z jakich robi się niezwykle cenne instrumenty muzyczne. W sumie gdyby nie żarłoczne komary można by było zostać tam cały dzień. Kolejną wadą ogrodu jest to, że nie można w nim niczego zjeść, jeśli chcemy wybrać się tu na cały dzień warto mieć z sobą jakiś prowiant.